This is the end/To już jest koniec (2013), reż. Evan Goldberg, Seth Rogen

Tytuł polski: To już jest koniec
Tytuł oryginalny: This is the end
Reżyseria: Evan Goldberg, Seth Rogen
Scenariusz: Evan Goldberg, Seth Rogen
Zdjęcia: Brandon Trost
Muzyka: Henry Jackman
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: UIP
Ocena: 2.5/6

This Is the End (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);



Nie wyszłam wczoraj z lasu, dokładnie wiedziałam na jaki film się porywam. Duet Goldber&Rogen mają na koncie scenariusze do takich filmów jak: „Supersamiec” (o dziwo mi się spodobał), „Boski chillout” (nie widziałam) czy „Green Hornet 3D” (całkiem przyzwoity). Ich ostatni projekt to świetny pomysł, który w pewnym momencie wymknął się spod kontroli. Zamiast siedzieć i konstruować solidne podstawy dla filmu jakim jest scenariusz, panowie siedzieli  i spisywali swoje najgłupsze pomysły. Byle śmieszniej, byle bardziej jajcarsko – słowo „hamulec” nie istnieje.

Nie będę rozpływać się nad sukcesem bromance movies, których symbolem ostatnich lat jest Seth Rogen. Postać wiecznego chłopca, który boi się słowa „dojrzałość” jak diabeł święconej coca – coli już na stałe wpisał się w filmowy krajobraz. Nie zamierzam negować tego zjawiska, bo nawet tam znajdą się filmy, które mnie pozytywnie zaskoczą. „To już jest koniec” to rozwinięcie bardzo prostego pomysłu – bierzemy aktorów, którzy grają samych siebie (a raczej ich wyobrażenia powstałe na bazie granych ról) i stawiamy ich w obliczu zbliżającej się apokalipsy. Kategoria R to zasługa niewybrednych żartów, które stanowią jeden ze słabych filarów tego prawie dwugodzinnego filmu. Przez jakieś 1/3 czasu mamy do czynienia z nudą. Co nie znaczy, że całości brakuje jasnych punktów. Po prostu „To już jest koniec” jest skierowany do konkretnego odbiorcy, któremu do szczęścia wystarczy seria gagów, którym daleko do subtelności tegorocznemu występowi Miley Cyrus na VMA.



Zacznijmy od pozytywów. Idea, by każdy grał samego siebie przefiltrowanego przez czynniki, które docierają do nas z mediów: styl życia gwiazd, typy ról lub ich odwrotność, plotki – jest naprawdę świetna. Dodajmy do tego jeszcze krzywe zwierciadło, dystans do siebie i gotowość na wszystko. Epicentrum wydarzeń to Seth Rogen, którego wszyscy lubią: Jay Baruchel, James Franco, Jonas Hill, Craig Robinson. To skrócenie dystansu między aktorami, a widzem daje złudzenie, że to wspólna impreza pełna czytelnych cytatów i symboli. Tutaj nikt nie gra, nie udaje tylko dobrze się bawi. Twórcom udało się dość zgrabnie wpleść autoironiczne teksty, komentarze czy odniesienia. Motyw kręcenia „Boskiego chilloutu 2” przypomina jak żywo „Ratunku! Awaria” z 2008 roku. Jedno się nie zmienia, to wciąż banda patafianów, którzy w obliczu katastrofy nic się nie zmieniają. Ich nieporadność, tchórzliwość, złośliwość, małostkowość i krótkowzroczność są znakami rozpoznawczymi. Czasem te cechy są zabawne, czasem irytują czy zmieniają się w generator facepalmów. Nie wiem czy fakt, że zgraja misiów wypada blado przy jedynym mocnym wątku kobiecym, ma wzbudzić sympatię. Jednak w myśl konwencji spełniają swoją rolę znakomicie.



Zastrzeżenia do filmu są dwa: wulgarność i dłużyzny. Przez moment stanął mi w oczach seans „Projektu X”, który był zaskakująco nużący. Błąd jest taki, że bohaterowie zbyt długo tkwią w jednym miejscu. Kiedy już są zmuszeni je opuścić, akcja nabiera rumieńców by postawić grubą kropkę nad „i” w zakończeniu. Jeśli trzymamy w zamknięciu grupę takich facetów, to z nudów i frustracji zaczną robić głupie rzeczy. Póki dominuje głupota sytuacyjna, nie jest źle. Kiedy panowie przechodzą na poziom seksualny, porażka z dumą podnosi głowę. Ilustracją tego niech będzie kłótnia między Franco a McBride’m w sprawie zaspermowanej rozkładówki. Scena zbędna, niepotrzebnie rozciągnięta w czasie i będąca sztuką dla sztuki. Pomijam fakt, że zupełnie nie celująca w moje poczucie humoru, ale opis mówi sam za siebie.

Komedia to dość śliski gatunek, ale nie zupełnie stracony. Wiem, że nie jestem targetem dla „To już jest koniec”, co nie znaczy, że ryzyko ma być mi obce. Wiele zaryzykowali twórcy tego filmu nie czując się ani na jotę zawstydzonymi poziomem swojego dowcipu. Wedle jednych wyszli obronną ręką, inni są gotowi wieszać na nich psy. Słabość filmu tkwi w dłużyznach, we wkradającej się nudzie. Niski poziom humoru staje się wtedy bardziej irytujący, jeśli nie męczący. Ja widzę tylko zmarnowany potencjał z chwilami przebłysku.


4 uwagi do wpisu “This is the end/To już jest koniec (2013), reż. Evan Goldberg, Seth Rogen

  1. Masz rację z tymi dłużyznami. Jeśli film trwałby koło 90 minut byłby całkiem „strawny”, ale już prawie dwie godziny idiotyzmów nie każdy potrafi wytrzymać. Miał swoje momenty takie jak rzucanie cytatem z Foresta Gumpa, występ Emmy Watson, spis zapasów i końcowy występ Backstreet boysów. Trochę za długo siedzieli w tym domu ;-).

    Polubienie

  2. Recenzja fajna. Oczywiście nie każdy jest targetem tego filmu – i dobrze. Nie chcę żeby każdemu się podobał :). Ale … u siebie zrecenzowałem film raczej go zachwalając, bo po prostu podobał mi się bardzo. Ja go odebrałem jako ukłon w moim kierunku od aktorów. Jeżeli chodzi o Setha Rogena – i jego postać wiecznego chłopca, to nie do końca się zgodzę. Nie wiem czy widziałaś film „50/50” i „Take this Waltz”. Wspaniałe filmy i bardzo dojrzałe role Rogena (chociaż nie zatracił swojego młodzieńczego uroku). Jeżeli chodzi o nadmiar przekleństw i wulgarnych scen – tutaj mam też trochę inne zdanie. Twórcom filmu chodziło o coś więcej. Trzeba zwrócić uwagę, iż scenariuszem i produkcją zajęli się Rogen i Goldberg (nie było tam obcego kapitału :). Sam tytuł „This is the end”, to wg. mnie właśnie policzek w kierunku głupich komedii w stylu „American pie”. Bo właśnie – To koniec, nie ma już nic więcej, nic więcej już się nie da pokazać odbiorcom takich filmów. Potrafię sobie wyobrazić, jak bossowie z Hollywood na początku kariery Rogena kazali wciskać mu więcej fucków, dicków i assów do scenariuszy i filmów. Właśnie tutaj mają odpowiedź „This is the end”.

    Polubienie

  3. Ad. Seth Rogen:

    „Take this waltz” nie widziałam, ale „50/50” już tak i nie odniosłam wrażenia, by ta rola była z gatunku tych dojrzałych. Zagrał postać do której przyzwyczaił widzów. Gdyby było w niej coś rewolucyjnego, z pewnością bym to zauważyła. Na „Take this waltz” zbieram się od dłuższego czasu. Tak naprawdę lubię Rogena.

    Ad. Wulgaryzmy:

    Muszę przyznać, że Twoja koncepcja jest intrygująca i ma sens. Jednak jeśli taki był zamiar twórców, to nie zadbali o czytelność. Jeśli Rogen i s-ka serwują takie odpały, to trudno oczekiwać od widza, że będzie szukał drugiego dna. Gdyby to była obsada jak Edward Norton czy Daniel Day-Lewis, wtedy widz zacząłby się zastanawiać. Tutaj wisi przekleństwo wizerunku.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Patryk Karwowski Anuluj pisanie odpowiedzi