Pacific Rim (2013), reż. Guillermo del Toro

Tytuł: Pacific Rim
Reżyseria: Guillermo del Toro
Scenariusz: Travis Beacham, Guillermo del Toro
Zdjęcia: Guillermo Navarro
Muzyka: Ramin Djawadi
Obsada: Charlie Hunnam, Idris Elba, Rinko Kikuchi, Robert Kazinksy, Max Martini, Charlie Day, Burn Gorman, Ron Perlman
Czas trwania: 131 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Galapagos
Ocena: 3.5/6

Pacific Rim (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);


Nie wierzyłam, kiedy przeczytałam pierwsze zarysy fabuły filmu sygnowanego przez Guillermo del Toro. W końcu wielkie roboty walczące z potworami morskimi brzmi jak totalny kretynizm. Zapomniałam, że reżyser stał za takimi filmami jak dwa filmy o Hellboy’u i „Labirynt Fauna”. Nie dane mi było zobaczyć w kinie tego widowiska – zadziałała siła wyższa. Pewnie bym zapomniała o „Pacific Rim”, ale ciekawość rozbudziła się na nowo – w końcu film zebrał wiele entuzjastycznych recenzji.

Jedno udało się reżyserowi. Po pierwszych minutach zapomina się, że to był teoretycznie kretyński pomysł. Chociaż fabuła jest prosta i do bólu oklepana, to widok jaegerów, monstrualnych robotów, robi niesamowite wrażenie nawet na małym ekranie. To przypomniało mi uprzedzenie wobec „Transformers” Michaela Bay’a, które przerodziło się w zaskakujący mnie zachwyt. O ile film z robotami z kosmosu do dzisiaj dobrze wspominam, tak „Pacific Rim” już nie wzbudza zbliżonego entuzjazmu. Mam przy tym świadomość, że to widowiskowa rozrywka, a nie dramat obyczajowy – jednak Guillermo del Toro to nazwisko, które wzbudza pewien pułap oczekiwań. Trochę łudziłam się na film na miarę „Hellboy’a” lub przynajmniej solidny komercyjny film. Niestety, choć strona wizualna jest ucztą dla oczu, strona merytoryczna wywołuje raczej smutek i lekkie niedowierzanie.


Oto z morskich głębin wyszły potwory, które sieją zniszczenie. Ludzkość nie była przygotowana do walki z takim wrogiem, skoro pierwszego kaiju pokonali po 6 dniach intensywnego ostrzeliwania. W obliczu tak potężnego zagrożenia świat się zjednoczył i zainicjował „Program Jaeger”, który obejmował konstruowanie wielkich robotów sterowanych przez parę pilotów przy użyciu połączenia neurologicznego. W początkowej fazie roboty odnosiły same zwycięstwa, ale pojawiła się nowa generacja, która nauczyła się  z nimi walczyć. Nastąpiła seria porażek i w efekcie program został zamknięty. Świat postanowił ochronić ludzkość za murami, które nie były dla kaiju wielką przeszkodą. Ludzie domagają się powrotu jaegerów. Z tym, że sprawne są tylko 4 egzemplarze, a częstotliwość ataków stale wzrasta. Trzeba podjąć ryzyko i wprowadzić atomówkę tam skąd przyszły.

Już po lekturze powyższego akapitu widać z jakim filmem mamy do czynienia. Wokół idei walki robotów z potworami morskimi ułożono scenariusz, który bardzo gładko wpisuje się w konwencję i jest przy tym workiem wypełnionym po brzegi kliszami. Ogromny budżet sięgający prawie 200 milionów dolarów został w większości spożytkowany na stronę wizualną i efekty specjalne. Pod tym kątem „Pacific Rim” ma dar oczarowywania. Jaegery nie są tandetnymi robotami, a kaiju daleko do potworów znanych z japońskich filmów. Jest mroczno, groźnie i widowiskowo. Dlatego nie dziwi niezbyt opatrzona obsada. Poza Idrisem Elbą próżno szukać pierwszoligowych aktorów. W takich filmach nie oczekuję wyżyn aktorstwa, ale po „Pacific Rim” zostanie mi jedno nazwisko i nie będzie to ani Charlie Hunnam czy Rinko Kikuchi. Po seansie zapamiętałam Manę Ashidę, która wcieliła się w małą Mako. Tak zagrać takie emocje i zachować autentyczność zasługuje na wyrazy uznania. 


Sceny walk byłyby bardziej wciągające, gdyby proces kreowania postaci był bardziej zaawansowany. Raziła pewna stereotypowość, zarówno w kontekście kulturowym jak i zawodowym. Rosyjscy piloci wyglądali jak z radzieckiej kolorowanki, trojaczki sterujące trzyrękim jaegerem są wyjęte z hongkońskich komedii kung-fu. Od razu widać, że te załogi są skazane na stracenie. Kiedy dochodziło do walki brakowało mi pewnego połączenia emocjonalnego, cokolwiek co by mi kazało bać się o efekt końcowy. Powiedzmy sobie szczerze, sam fakt ratowania świata nie sprawia, że film jest wciągający. Świat, który oglądamy na ekranie tak naprawdę niewiele obchodzi. O sile filmu decydują jednostki, które idą w bój by ocalić świat podobny do naszego. Niestety Charlie Hunnam nie ma tej charyzmy choć dobrze mu z oczu patrzy, a wątek Mako jest skandalicznie jednowymiarowy (zemsta i uczucie do głównego bohatera). Jeden Idris Elba nie wystarczy. Zabrakło mi takiego emocjonalnego połączenia z filmem, bo przyłapywałam się na tym, że efektowne i dobrze rozplanowane sceny walk zaczęły być nużące.

Cóż, może „Pacific Rim” nie zdobył mojego serca, ale nie można mu odmówić walorów rozrywkowych i widowiskowych. Zapowiadał się znacznie gorzej, ponieważ pomysł sam w sobie wydaje się być poniżej godności. Jednak del Toro wprowadził do popkultury nowe zjawisko, które ma szanse przetrwać wiele sezonów. Zakończenie filmu nie jest zaskakujące, ale lekko wpasowujące się w konwencję. Przez głowę przeszła mi myśl, że może „Pacific Rim” jest hołdem dla kina i stąd tyle klisz i ogranych motywów, ale brakowało tego „mrugnięcia” do widza, które dałoby mu tę pewność. Może mały ekran to nie to samo co warunki kinowe, ale nie sądzę bym wróciła do tego filmu. Jednak dla jednorazowego seansu warto poświęcić swój czas.

17 uwag do wpisu “Pacific Rim (2013), reż. Guillermo del Toro

  1. Film roi się od błędów i niedorzeczności (potwory zmieniają rozmiar – rzędu kilkudziesięciu, a nawet kilkuset metrów); ostrzeliwane są z karabinów maszynowych zamiast rakiet – swoją drogą można by użyć niekierowanych, w jaegerach nie ma ochrony przeciw promieniowaniu; eksplozja atomowa nie robi im krzywdy, ale okładanie się kułakami po ryjach już owszem, itd.).

    Mnie niestety rozczarowały sceny walk, przyzwyczaiłem się do majestatycznych pojedynków potworów z Godzilli Heisei w świetle dnia, a tu dostałem jakąś kolorową nawalankę w środku nocy – za nic nie mogłem nadążyć wzrokiem za walczącymi :/

    Część aktorską pozostawiam bez komentarza, zgadzam się z tym co napisałaś.

    Polubienie

  2. sam del toro powiedział że ten film to prezent dla jego 12letniego alter ego a w takim wieku rys psychologiczny postaci meandry scenariusza wiszą i powiewają nastoletniemu widzowi 😉 to miały być filmowe lody na patyku i chyba takie właśnie są pozdrawiam

    Polubienie

  3. No cześć 😀
    Tu się zgodzę, ten film jest istotnie dla dzieciaków, ale gdyby zmodyfikować parę rzeczy to nie tracąc nic ze swojego blichtru mógłby zadowolić jeszcze inne grupy widzów.

    Polubienie

  4. widać zrobił sobie prezent w stanach film poległ za to zagranicą się sprzedał więc kto wie czy nie powstanie część 2 😉 ciekawe jak wyjdzie nowa godzilla 😉

    Polubienie

  5. Boję się nowej Godzilli, wiem że to będzie szmira. Już w 1998 roku Amerykanie dali popis…
    Zresztą jako, że jestem fanem serii Heisei, to nawet nowe japońskie z serii Shinsei budzą moją niechęć. A gdzie tu o Amerykanach mówić. Gwałt na Godzilli, ot co 😉

    Polubienie

  6. To się Panowie rozgadali, aż miło poczytać. 🙂

    Jakoś nie odebrałam tego filmu jako nakręconego dla dzieciaków. Oglądając takich „Gigantów ze stali” wiedziałam, że mam do czynienia z filmem pomyślanym o dzieciakach. U del Toro i tak było zbyt mrocznie by brać tę opcję pod uwagę. Owszem są uproszczenia, a ofiary ludzkie i makabra niewidoczne, ale chyba jestem rozpieszczona przez „Avengers”.

    Nie widziałam „Godzilli” z Matthew Broderickiem, ale skoro zobaczyłam „Pacific Rim” to najnowsza „Godzilla” nie powinna być mi straszna. 😉

    Polubienie

  7. Do lat 90' równowaga była utrzymana, Amerykanie chodzili swoimi ścieżkami, Japończycy swoimi. Zdarzały się jakieś romanse jak japońskie „King Kong vs Godzilla” czy „Ucieczka King Konga”. W 1998 Emmerich postanowił zamerykanizować Godzillę (chociaż wyszedł mu bardziej remake „Bestii z 20.000 sążni”), a zaraz potem Japończycy wydali nową serię Godzilli – wyszczuplonej i upodobnionej do tej amerykańskiej. Teraz czas na ruch Amerykanów, czy dalej będą celować w szczupłość i gibkość potwora, czy też skierują się ku wielkiej masie i majestatycznym ruchom. Jakby nie było boję się :/ Amerykański Godzilla brzmi jak polski western.

    Zresztą jak już mówiłem jestem niepoprawnym fanem Godzilli serii Heisei, więc trudno mnie zadowolić 😀

    Polubienie

  8. Film kiepściutki. Napisałaś że film zapowiadał się znacznie gorzej. Dla mnie zapowiadał się właśnie dobrze, a tu takie coś. Historia miała potencjał. Sceny walki w rozświetlonej metropolii są fajne. No właśnie. Fajne i nic więcej.

    Polubienie

  9. Jeśli się śmiałaś to była seria Showa (lata 60', 70') której filmy zaczęto z czasem poświęcać dzieciom, nie dbając o jakość. Seria Heisei przeznaczona dla wszystkich grup wiekowych. Może technicznie nie zachwyca, ale biorąc pod uwagę, że animacja komputerowa jeszcze wtedy raczkowała to w porównaniu do amerykańskich filmów z animacją lalkową, w serii Heisei mamy aktorów poruszających się naturalnie w dopracowanych kostiumach. To tak jak w teatrze – widzisz że to tylko scenografia i kostiumy, ale Ci to pasuje, bo godzisz się na udział w takiej zabawie.

    Obejrzałem. To nie ma „duszy”. Animacja komputerowa dyskwalifikuje ten film w moich oczach. Godzilla zawsze był grany przez aktora. Nawet w serii Shinsei (najnowszej) Japończycy nie zdecydowali się na komputerowego potwora, bo widzowie tego nie chcieli. Niestety nowy wizerunek (przynajmniej to co dojrzałem) również nie zachwyca, to… wypośrodkowanie między serią Heisei, a amerykańskim Zillą z 1998.

    Cóż, Hamburgery raz jeszcze biorą się za kopiowanie nie swoich pomysłów, żerując na marce produktu.

    Polubienie

  10. zawsze widać postęp w nowej wersji godzilla wygląda godzillowo a nie jak u emericha przynajmniej na pierwszy rzut oka mówię na podstawie zdjęć z filmwebu;)a oglądając orginał zawsze myślałem że można by nakręcić polską wersje bo nie wiem czy zauważyliście ale polski w filmach SF i katastroficznych de facto niema(podobnie akcji ludzie dojeżdzają do niemieckiej granicy i od razu są w rosji) nawet w rozwałce nas pomijają;))to jawna dyskryminacja dlaczego jak inwazja czy meteory czy jeszcze coś to ameryka londyn paryż berlin nawet czasem praga a u nas nic 😀

    Polubienie

  11. U Japończyków w filmach sci-fi jesteśmy jednak traktowani ciut lepiej. W pierwszym czy drugim Godzilli zespół japońskich naukowców podpiera się pracami polskiego paleontologa (chociaż o grecko brzmiącym nazwisku). W którejś starszej Gamerze jest nawet mapa powojennej Polski z… Kresami 😀

    To powyżej tak na marginesie, a poza tym w pełni Cię rozumiem i jednocześnie nie rozumiem tego zjawiska, bo Polaków zagranicą jest od groma, również naszych filmowców, szkoda że nie mają chęci lub siły przebicia by zaakcentować istnienie rodzimego kraju w świecie, a przynajmniej nie tak jakby przystało na 40 milionowy naród z tysiącletnią historią.

    Polubienie

  12. @Pan Szyszek

    Cóż, takie są oczekiwania współczesnego widza. Sama nie oczekuję perfekcyjnych efektów specjalnych, bo i tak mam świadomość obserwowania świata wymyślonego.

    Animacja komputerowa dotychczas skasowała w moich oczach pierwsze trzy epizody Gwiezdnych Wojen. „Mroczne widmo” było takie bez emocji, że pozostałych dwóch już nie obejrzałam. IV-VI chociaż bez tej technologii są filmami do których chce się wracać. Jednak nie dyskwalifikuję nowej „Godzilli”. 😉

    @robk
    Polska to już dawno biała plama na mapie filmowej. Nie tylko daleko nam do Zachodu, ale nawet do potęgi jaką są Indie. Z naszego podwórka przebijają się głównie operatorzy, a my sami nie mamy dobrej opinii o własnym kinie.
    Tak, nie jesteśmy widoczni w filmach. Seriale takie jak „Dwie spłukane dziewczyny” czy „Szpiedzy w Warszawie” do wyjątki od normy. Jesteśmy pomijani nie tylko na płaszczyźnie filmowej, nawet wielkie trasy koncertowe największych współczesnych gwiazd nie biorą nas nawet pod uwagę.

    Polubienie

  13. jedyny wyjątek to japońskie anime tam się czasem trafiają polskie elementy np.w eureka seven mamy miasto warszawa gdzie przeprowadzano nieludzkie eksperymenty w legends of galactic heroes już w pierwszym odcinku mamy zdobycie planety legnica itp itd że o warszawskiej orkiestrze kameralnej??nie wspomnę bo ci nagrali mnóstwo ost do anime :)ps.jako ciekawostkę podam że hymn cesarskiej armii japonii przed wojną nosił tytuł wracając z polski porondo kinseki 🙂

    Polubienie

  14. O Polskich akcentach w kulturze azjatyckiej co jakiś czas słychać. W jakiejś dramie była scena w dyskotece, gdzie leciała polska piosenka. A tak musiałam czytać artykuł o tym miłym zjawisku.

    Widzę, że jesteś nieźle obeznany z produkcjami azjatyckimi. 🙂

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Pan Szyszek Anuluj pisanie odpowiedzi