Kategoria: film indyjski

Rockstar (2011), reż. Imtiaz Ali

Tytuł oryginalny: Rockstar
Reżyseria: Imtiaz Ali
Scenariusz: Imtiaz Ali
Zdjęcia: Anil Mehta
Muzyka: A. R. Rahman, Rahat Fateh Ali Khan, Neeraj Shridhar
Rok produkcji: 2011
Ocena: 5/6

RockStar (2011) on IMDb

Co to znaczy być gwiazdą rocka? Co czyni artystę prawdziwym i przekonującym? Gdzie łatwo popełnić błąd? Możliwe, że to jedne z pytań, które wisiały nad scenarzystą w trakcie pisania scenariusza do „Rockstar”. Historia rozpisana na 2.5 godziny nie ustrzegła się błędów czy niedorzeczności, ale pod względem nastroju, emocji radzi sobie lepiej niż dobrze. Świadczy o tym odbiór przez widzów oraz ogrom nagród jaki stał się udziałem tego filmu. Teraz rzadko oglądam filmy z Indii, ale jeśli mam trafiać na takie tytuły, to pora częściej szukać produkcji w tamtych rejonach.


Prosta historia od pasjonata do gwiazdy porywającej tłumy została ujęta z trochę innej strony. Młody JJ (Ranbir Kapoor) od małego muzykuje, ale życie wypluło go jako dobrego, ale trochę nieporadnego młodzieńca. Czy taka postać jest w stanie zrobić karierę muzyczną i dorobić się choćby garstki fanów? Za którymś razem zapyta nie tylko siebie, czego  mu brakuje. Usłyszy, że cierpienie, ból złamanego serca itp. są znamienne dla wielkich artystów. Nasz bohater nie będzie siedział w miejscu, musi spróbować wszystkiego – najłatwiej złamać sobie serce. W ten sposób postawi na swojej drodze Heer (Nargis Fakhri), nie zdając sobie sprawy, że ta znajomość przerodzi się w ich przekleństwo. Warto rozważyć życzenia i pragnienia. bo czasem się spełniają aż za bardzo.



„Rockstar” Ranbirem stoi bez dwóch zdań. Młody aktor coraz częściej udowadnia, że trzy pokolenia aktorskie nie tylko się w nim skumulowały, ale też znajdują swoje ujście. Patrząc na filmografię można zauważyć równowagę między czystym kinem komercyjnym, a produkcjami stanowiącymi wyzwanie aktorskie. Od swojego debiutu, czyli pokazywanej w polskiej telewizji „Saawariyi” z 2007 roku widać różnicę nie tylko w grze. Ranbir ma niezwykłą lekkość w odgrywaniu emocji, których nie sposób zignorować. Nie wspomnę, że potrafi wytworzyć niezwykłą chemię z partnerującymi mu aktorkami (wystarczy wspomnieć duet z Priyanką Choprą w „Anjaani anjaana”). Nie tak gorzej jest w „Rockstar”, gdzie przydzielono mu początkującą aktorkę z poprawianymi ustami. Bardzo gładko przechodzi od grania grzecznej pierdoły z gitarą, przez pewnego siebie człowieka i na straceńcu o zapędach destrukcyjnych kończąc. Szeroka skala została udźwignięta. Chwilami czułam dyskomfort, jakbym przypadkiem znalazła się zbyt blisko bohatera. Teraz wiem, że Ranbir Kapoor dobrym aktorem jest. Rola JJ aka Jordan to dla mnie zajawka możliwości, które mogą się rozwinąć w przypadku przyjęcia negatywnej roli.



Drugim ważnym bohaterem jest muzyka. W soundtracku zasłuchiwałam się jeszcze przed premierą filmu. Za niesamowitymi kompozycjami, pięknymi wokalami kryły się też dobre teksty (o czym przekonałam się w trakcie seansu). Piosenki nie rzucają skojarzenia w kierunku rocka, ale bliżej im do muzyki zaangażowanej. Od razu podkreślam, w tym filmie nie ma teledysków, gdzie nagle pół miasta tańczy. Utwory są ilustracją dla wydarzeń i emocji targających bohaterami. Sztandarowym utworem jest „Sadda haq”, wyrazisty i buntowniczy. Jednak bliższy mi jest „Jo bhi main”, wprowadzający w niesamowity nastrój. Finałowe „Nadaan Parindey” w połączeniu z obrazem zyskuje na mocy. To są moje ulubione, ale od miesięcy wracam do całego soundtracku, a kiedy poznałam znaczenie słów nie oderwę się od niego na jeszcze dłużej. Niejednokrotnie teksty potrafiły zepsuć piękno kompozycji i interpretacji i świadomie nie szukałam przekładów na język angielski.

„Rockstar” nie uniknął błędów, szczególnie w kontekście niespójności scenariusza. To są drobne, ale czasem irytujące kwestie. W znacznej części zostały one zagłuszone przez montaż, który opiera się na szatkowanej chronologii i dość wybiórczego pokazywania życia tytułowego bohatera. Dzięki temu budowany jest niesamowity nastrój, dzięki któremu zapomina się o tym co złe i denerwujące. Trochę trudno uwierzyć, że film był kręcony od końca, a aktorowi po prostu stopniowo skracano włosy. Poruszając kwestie estetyczne, mamy jawny dowód ile z przeciętnego mężczyzny mogą wydobyć styliści i fryzjerzy. Ale to nie o tym powinnam pisać, bo nie to zostaje w głowie na wiele dni po seansie. Zakończenie jest chyba najlepsze jakie może być, pięknie sfilmowane i do końca nie wiem co o nim napisać. 


Dabangg (2010), reż. Abhinav Kashyap

Tytuł: „Dabangg”
Reżyseria: Abhinav Kashyap
Scenariusz: Abhinav Kashyap, Dilip Shukla
Zdjęcia: Mahesh Limaye
Muzyka: Sajid-Wajid, Sandeep Shirodkar
Rok produkcji: 2010
Ocena: 3.5/6
Zanim rozpocznę radosną twórczość w związku z wrażeniami po filmie „Dabangg”, indyjskim hiciorze z 2010 roku – muszę przyjąć pewną tezę. Nikły procent osób, które tutaj trafiają posiada wolne od stereotypów pojęcie o indyjskiej kinematografii. Patrząc na Bollywood i sąsiednie ośrodki filmowe, przyjmujemy pozycję europocentryczną, bo w takim okręgu kulturowym zostaliśmy wychowani. Stąd specyficzne produkcje z Indii określamy jako arcy długie, roztańczone, łzawe melodramaty o szkodliwym natężeniu patosu i kiczu. Boom na bollywood w Polsce już minął, na co złożyło się kilka czynników. Z pewnością przyczynił się do tego repertuar, który w znacznej mierze utrwalał obiegową, niezbyt pochlebną opinię. To tak jakby wizerunek polskiego kina budować wokół komedii romantycznych wątpliwej jakości.

W czasie, kiedy my mamy wyższe mniemanie o sobie względem kina z Indii, ośrodek filmowy z Mumbaju (dawniej Bombaj) podobnie odnosi się do kinematografii południowych. Mowa w szczególności o dwóch bardzo prężnych ośrodkach w Andhra Pradesh (tollywood) i Tamil Nadu (kollywood), chyba najbardziej kojarzonych. Jasny obraz kina indyjskiego przedstawiła Marysia w swoim blogu, naprawdę warto się z nim zapoznać. Ostatnio to jednak historie z pogardzanego południa są remakowane i to w coraz większych ilościach – co szczególnie widać we wpisie u Marioli. „Dabangg” nie jest remakiem, ale próbą satyry, ujęcia znaków szczególnych w krzywym zwierciadle. Problem w tym, że nurt kina hirołsowego na południu jest tak absurdalne i charakterystyczne, że samo w sobie jest parodią. Oczywiście indyjskie południe to nie tylko komiczne i przekombinowane talenty waleczne hirołów, bollywood to nie tylko roztańczone i kiczowate historyjki (za jakiś czas dam temu dowód nie do podważenia), a polskie kino to nie tylko produkcje w stylu „Weekend” czy „Jeszcze raz”. Jednak wojna ze stereotypami to jak walka z wiatrakami.
Chulbul Pandey (Salman Khan) żył w cieniu swego młodszego brata Makhanchana (Arbaaz Khan, brat Salmana). Chłopcy mieli jedną matkę Nainę (Dimple Kapadia), ale innych ojców. Prajapati Pandey (Vinod Khanna), drugi mąż Nainy i ojciec Makhanchana ledwie tolerował pasierba. Po latach nasz bohater wstąpił do policji i nie myślcie, że uczynił to by szerzyć sprawiedliwość i walczyć z uciskiem. Pandey jest uroczo skorumpowany, który łapie przestępców i wypuszcza za kasę. W czasie jednego z pościgów spotyka śliczną Rajjo (niesamowicie magnetyczna Sonakshi Sinha), czas zatrzymał się w miejscu, muzyka zaczęła grać. No co, trzeba się żenić. W tym czasie Makhanchan, totalny jełop i niezguła, zakochał się w biednej dziewczynie, a ojciec nie chce o tym słyszeć. Żeby nie było za różowo, to ostatnie zwinięcie kasy przez Chulbula poważnie wkurzyło Cheddiego Singha (Sonu Sood).
Jeżeli chcecie liznąć choć trochę ową konwencję w małej pigułce, to „Dabangg” powinno być dobrym filmem instruktażowym. Mam na swoim koncie kilkadziesiąt filmów z południa, ale popełniłam owy błąd, że za dużo wśród nich było hirołsowego mordobicia. A sceny walki są kompletnie odjechane, wypaczają do granic prawa fizyki i czynią to z nieprawdopodobną bezwstydnością. Pomijam fakt, że kopiowanie, inspirowanie i zapożyczanie jest na porządku dziennym i ktoś wypatrzył skopiowanie sceny walki z  „Sherlocka Holmesa”. To ma swój urok, ale powinien być dawkowany w rozsądnych odstępach czasu. 
Na oddzielną uwagę zasługuje Salman Khan, aktor który nie potrafi grać, ale ma talent do umilania mi seansów. W Indiach mamy trzech wielkich Khanów: Salmana, Aamira (zwany też perfekcjonistą, ale moim zdaniem to aktor co najwyżej dobry) oraz Shahrukha (no cóż, król bollywoodu – doszedł do tego bez koneksji rodzinnych). Wszystkich panów łączy rok urodzenia oraz ciągłe pogłoski o poróżnieniach między nimi. Dzisiejszy bohater z początku mnie denerwował, ale z czasem znalazłam przyjemność w obserwowaniu jego bytności na ekranie. Póki Khan gra na poważnie i w przeczuciu, że Oscar to dla niego za mało – po prostu się rozpływam. Zabrakło mi tego w „Dabangg”, ponieważ Salmanowi, zwanemu też Sallu, zechciało się nabrać dystansu do własnej osoby – czar prysł, a film zamiast bawić na poziomie guilty pleasure – miejscami naprawdę męczył.
W zasadzie nie powinnam być zdziwiona, bo dużo filmów odnoszących sukcesy w Indiach – mnie niespecjalnie grzeją. Ciekawostką pozostaje jednak osoba reżysera, gdyż nazwisko mówi mi bardzo wiele, ale imię już nic. Abhivav Kashyap jest bratem Anuraga, jednego z najciekawszych i najbardziej wyrazistych reżyserów indyjskich. Na filmy Anuraga czeka się tak jak na produkcje Allena, Almodovara czy Eastwooda. Abhinav na szczęście szuka innej drogi czego dowodem jest omawiany „Dabangg”. Nawet teraz nie przychodzi mi do głowy by porównywać dorobek braci, który choć dotyczy jednej perspektywy to jednak patrzy w inne strony.
Film z pewnością nie nadaje się do sprowadzenia na polski rynek, to jest kino dla tych co lubią takie klimaty –  a nie każdy z miejsca wczuje się w estetykę, miejscami naprawdę siermiężną. Nawet ja cudem zdzierżyłam piosenkę „Munni”, gdzie Malaika Arora prezentowała swoje walory, także taneczne. Nie bawiłam się tak dobrze jak oczekiwałam, ale w ogólnym rozrachunku Kashyap nakręcił sprawny film w stylu południowym. Aby sparodiować i jednocześnie uniknąć chamskiego wyśmiewania – trzeba niebywałego talentu. Już wspominałam, że produkcje nurtu hirołsowskiego są bardzo absurdalne, ale marzy mi się trzeźwe spojrzenie na to kino, które zaowocuje naprawdę solidną komedią wytykającą te właśnie urocze bzdury.
„Zaklęta w sokoła”… tfu… Salluś ^^

Aashayein (2010), reż. Nagesh Kukunoor

Tytuł: „Aashayein”
Reżyseria: Nagesh Kukunoor
Scenariusz: Nagesh Kukunoor
Muzyka: Salim – Suleiman
Rok produkcji: 2010
Ocena: 4.5/6

Podczas tego seansu towarzyszyły dwoiste uczucia, obydwa otulały niczym ciepła kołderka w ponury wieczór. „Aashayein” („Nadzieje”) traktując o życiu i śmierci, wywołał we mnie lawinę wrażeń, których bardzo potrzebowałam. Inny rodzaj emocji wzbudził certyfikat wydawany przez Central Board of Film Certification, który poprzedza każdy indyjski film. Najpierw mimowolnie pojawił się szeroki uśmiech na twarzy,  potem spłynęły wspomnienia z czasów, kiedy filmy made in India były chlebem powszednim. Tak, chyba brakowało mi tego świata. Film Nagesha Kukunoora był przeze mnie mocno wyczekiwany, jeszcze przed wielomiesięczną przerwą od bollywoodu itp. Z początku premiera została wyznaczona na czerwiec 2008 roku, potem na wrzesień, listopad… Nagle producenci stwierdzili, że nie tego oczekiwali, jakby Kukunoor dotąd kręcił kolorowe i bzdurne komedyjki. Wreszcie film ujrzał światło dzienne w sierpniu 2010 roku. 

Rahul (John Abraham) jest nałogowym hazardzistą, wystawiającym na wieczną próbę cierpliwość swojej dziewczyny Nafisy (Sonal Sehgal). W końcu szczęście się do niego uśmiechnęło zasilając jego konto pokaźną kwotą z wieloma zerami. Ledwie zdążył podzielić się radością z przyjaciółmi i oświadczyć ukochanej, trafia do szpitala. Wyrok brzmi: rak płuc i trzy miesiące życia. Nie chcąc być ciężarem dla bliskich, w tajemnicy udaje się do hospicjum. Tam poznaje pyskatą i żywiołową Padmę (Anaitha Nair). Tam nie tylko odzyskuje wewnętrzną równowagę, ale odradza się w nim chęć życia.
„Aashayein” nie jest filmem idealnym, ale wycisnął ze mnie wiele emocji. Gdyby usunąć wstawki fantastyczne, które były projekcją marzeń Rahula, praktycznie nie miałabym się do czego przyczepić. Z jednej strony odsączały film ze zbyt ciężkiego nastroju i miały swój urok, to z perspektywy czasu uważam je za zbędne. Film ogląda się przede wszystkim dla duetu Johna i Anaithy oraz wyczucia reżysera. Relacje Rahula z Padmą są słodko – gorzkie, intensywne i niełatwe. On zdążył zasmakować życia, kiedy ona ledwo go dotknęła i przed śmiercią pragnie wyrwać z niego jak najwięcej właśnie dzięki Rahulowi. Kukunoorowi udało się uniknąć pułapki patosu i taniego moralizatorstwa w stylu „życie jest piękne”. Nie szantażuje widza widokami chorych i umierających, by ten zaczął mieć wyrzuty sumienia, że chodzi zdrowy i sprawny. Pensjonariusze hospicjum to zbieranina ciekawych typów i doświadczeń, zresztą w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy równi. 
Film wybrałam głównie przez wzgląd na Johna Abrahama oraz podjętą tematykę. Indyjski aktor przeszedł długą drogę od kariery modela do statusu aktora z pierwszej ligi Bollywood. „Aashayein” przypomniał mi jak bezbłędny jest w scenach fizycznego cierpienia, trudnych emocjonalnie – wręcz obnażających. Już w „New York” Khabira Khana wbił mnie w fotel scenami, gdzie grany przez niego bohater był przetrzymywany i torturowany. Niewiele ustępowała mu młodziutka Anaitha Nair, którą miałam możliwość zobaczenia tylko w „Chak de! India” – aktorka zdecydowanie zasługuje na uwagę.
Zanim spytacie, czy tam tańczą i śpiewają, odpowiem, że nie do końca. Widz z pewnością nie uświadczy radosnych, roztańczonych teledysków wciśniętych w fabułę zupełnie od czapy. Muzyka odgrywa w nim ważną rolę, ale poza jednym utworem, pozostaje w tle. W piosence „Ab mujhko jeena”, skomponowanej przez duet Salim – Suleiman, pojawia się gościnnie Shreyas Talpade, który zagrał w innym filmie Kukunoora – „Iqbal”. Z jednej z piosenek tegoż filmu wywodzi się tytuł omawianego filmu.
Odwyk od kina indyjskiego dobrze mi zrobił. Swego czasu czułam przesyt i zmęczenie – częściej trafiałam na produkcje przeciętne niż reprezentujące kawał świetnego kina. Teraz po „Aashayein” odetchnęłam z ulgą i mam ochotę na więcej. Trzeba tylko zakasać rękawy i oddzielić te warte uwagi, od oglądalnych głównie pod wpływem procentów. Bez obaw, nie ma mowy o monotematyczności, ale warto przełamywać monopol Zachodu.

John Abraham