Kategoria: 2013

The Secret Life of Walter Mitty/Sekretne życie Waltera Mitty (2013), reż. Ben Stiller

Tytuł polski: Sekretne życie Waltera Mitty
Tytuł oryginalny: The Secret Life of Walter Mitty
Reżyseria: Ben Stiller
Scenariusz: Steve Conrad
Na podstawie: „The Secret Life of Walter Mitty” (opowiadanie), James Thurber
Zdjęcia: Stuart Dryburgh
Muzyka: Theodore Shapiro
Obsada: Ben Stiller, Kristen Wiig, Adam Scott, Sean Penn, Shirley MacLaine, Kathryn Hahn, Patton Oswald
Czas trwania: 114 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Imperial CinePix
Ocena: 5.5/6

The Secret Life of Walter Mitty (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);

Generalnie unikam filmów w których pojawiają się takie „tuzy” kina jak Adam Sandler czy Ben Stiller. Od reguły dobrze jest zrobić wyjątki, szczególnie, gdy dotyczą one drugiego z wymienionych. Opowiadanie Jamesa Thurbera przeniesiono na ekran po raz pierwszy w 1947 roku. Hollywood przymierzało się do kolejnej adaptacji pod koniec lat dziewięćdziesiątych, ale perturbacje prawne i obsadowe przeciągały realizację. Wprawdzie finalnie obsadzono Bena Stillera w tytułowej roli, ale stołek reżysera wciąż trwał pusty. I tak aktor nakręcił film do którego chce się wracać z wielu powodów.

Walter Mitty (Ben Stiller) jest dyrektorem działu negatywów magazynu „Life”, którego złote czasy dawno minęły i stoi na progu restrukturyzacji. Bohater ma pewną przypadłość marzyciela – często odpływa myślami, gdzie dokonuje wielkich, bohaterskich czynów. Przyłapuje go na tym Ted Hendricks (Adam Scott), dyrektor do spraw przekształcenia, który nie będzie szczędził okazji by zabawić się kosztem Waltera. Mitty zaszywa się w swoim dziale, gdzie czeka na niego prezent od Seana O’Connella (Sean Penn), wieloletniego fotografa „Life’a”. Ten sam człowiek, który nie rozmawiał nawet z zarządem, wysłał telegram w którym oczekuje, że negatyw numer 25 trafi na okładkę jako arcydzieło i kwintesencja magazynu „Life”. To będzie ostatni numer, ale początek kłopotów bohatera, ponieważ tego negatywu nie ma. Walter musi odnaleźć nieuchwytnego fotografa inaczej grozi mu utrata pracy, co też nieoczekiwanie daje pretekst by odezwać się do Cheryl Melhoff (Kristen Wiig).

Ben Stiller, a w tle Adam Scott


Nie czytałam opowiadania, ani też nie miałam okazji zapoznać się z filmem Normana Z. McLeoda z 1947 roku, ale nawet po zwięzłych informacjach na wikipedii widać, że historię trzeba było napisać od nowa. Tam Mitty był redaktorem w wydawnictwie, a w przerwach dawał upust wyobraźni, gdzie podejmował się niebezpiecznych, heroicznych misji. Poznaje tajemniczą kobietę i wplątuje się w międzynarodowy spisek ze skarbem w tle. Taki układ zdarzeń zostałby gorąco przyjęty w wytwórni Asylum i na szczęście Steve Conrad wymyślił opowieść pod nasze czasy. Nawet dzisiaj nie brakuje takich Walterów, którzy żyją z przekonaniem, że nie dokonali niczego ważnego i uciekają w strefę marzeń, którą próbują wypełnić tę pustkę. Jak często porzucamy plany i marzenia zmuszeni przez życie zapominamy o własnych potrzebach, aż stają się one nieosiągalne przez strach i poczucie odpowiedzialności za innych? Walter Mitty miał marzenie by zwiedzić Europę, ale śmierć ojca zrzuciła na jego barki odpowiedzialność za rodzinę. Nawet po wielu latach nie przestaje pilnować wydatków rozpisując je na zwykłym papierze. Z pełnego pasji chłopaka z irokezem na głowie stał się kwintesencją szarości.

Film ma przede wszystkim bardzo dobry scenariusz. Nawet jeśli struktura fabularna daje się w większości przewidzieć, to pełno w niej elementów i motywów, które czynią seans przeżyciem zbliżającym się do definicji magii kina. Nie przypominam sobie bym po jakimś filmie szukała przepisu, a tutaj aż chce się spróbować ciasta klementynkowego. Z pewnością dużo daje obsada. Ben Stiller doskonale pasuje do grania postaci w typie Waltera i obserwowanie jego przemiany jest jak kibicowanie dobremu znajomemu. Z kolei Kristen Wiig uosabia ciepło i naturalność, które nie skupia się na powierzchowności. Chociaż nie lubię Seana Penna, to role takich outsiderów i indywidualności są jakby pisane pod niego. Za to Adam Scott przejdzie do historii dzięki swojej brodzie, która jest tak sztuczna i rzucająca się w oczy, że musi być w swej niedorzeczności zamierzona.

Sean Penn


Strona wizualna to poezja dla oczu. Z jednej strony mamy codzienność szarego Waltera, przeskoki do wytworów jego nieposkromionej wyobraźni, aż wreszcie obrazki z podróży. Całość dopełnia niesamowita muzyka Theodore Shapiro. Obraz idealnie współgra z treścią, pomaga wydobyć z niej nie tylko niuanse, ale ogrom emocji jakie w sobie mieści. Film Stillera jest w gruncie rzeczy nienachalnym antydepresantem, który bardzo lekko opowiada historię, nieco ją zapętla i nie czaruje wymyślnym zakończeniem. Dawno nie byłam tak zauroczona filmem, zaintrygowana wskazówkami i ukontentowana zakończeniem.

Nie sposób nie poddać się refleksji na temat współczesności i jego problemów. Walter ucieka w świat fantazji odreagowując codzienność i stres, to jego wentyl bezpieczeństwa. Trudno jednak uznać to za zjawisko negatywne, ale reżyser podkreśla niezrozumienie dla takich jednostek. W dzisiejszym wyścigu szczurów, w pełnej informatyzacji niemal każdej sfery życia, bycie marzycielem bywa utożsamiane z kimś przegranym, nieradzącym sobie w życiu. Dlaczego tak chętnie czytamy książki, oglądamy filmy i słuchamy muzyki? Szukamy odskoczni od codzienności, ale niektórzy, jak Walter potrzebują tego bardziej niż inni.

Ben Stiller i Kristen Wiig


Dobrym pomysłem było umieszczenie Waltera w redakcji prawdziwego magazynu „Life”. Z jednej strony czuć wyjątkowość, historię miejsca nie tylko poprzez podkreślenie motta tego założonego w XIX wieku pisma („By ujrzeć świat, czające się ryzyko. By wyjrzeć zza ścian, zbliżyć się. By się odnaleźć i poczuć. To jest cel życia”). Często nie zdajemy sobie sprawy, że jeden numer to praca i zaangażowanie wielu osób, co w filmie Stillera zostało wyraźnie pokazane, a zdjęcie ostatniej okładki jest tego pięknym dowodem. Poza tym tytuł doskonale pasuje do istoty filmu. „Sekretne życie Waltera Mitty” jest też bolesnym zderzeniem wartości z płytkim konsumpcjonizmem, który groteskowo uosabia Ted Hendrikson. Nie sposób nie docenić wątku serwisu randkowego, który popłynął nieoczekiwanym strumieniem, dodając fabule dodatkowego uroku i też materiału do refleksji.


Można uznać „Sekretne życie Waltera Mitty” za kolejny film w stylu przestań się bać, weź byka za rogi, a zobaczysz ile możesz zyskać. W filmach wydaje się to łatwiejsze i jeszcze wmawiają, że my sami siebie ograniczamy. Jednak w tym przypadku trudno mówić o filmie banalnym, kiedy opowieść wciąga do samego końca, a humor i emocje wzajemnie się uzupełniają. Nie spodziewałam się za wiele po tym filmie mając w pamięci inny film wyreżyserowany przez Stillera, czyli „Jaja w tropikach” (dobry film, ale czasem dowcip przegięty). Opowieść o Walterze Mitty nie zjednała sobie krytyków filmowych, co pewnie odbiło się na wynikach box office. Do tego Stiller jest kojarzony z pewnym typem ról, co też może wpływać na oczekiwania. Jednak takiego aktora i reżysera chcę oglądać, a wydanie dvd chętnie postawię u siebie na półce.

I can be your hero, baby…

Rush/Wyścig (2013), reż. Ron Howard

Tytuł polski: Wyścig
Tytuł oryginalny: Rush
Reżyseria: Ron Howard
Scenariusz: Peter Morgan
Zdjęcia: Anthony Dod Mantle
Muzyka: Hans Zimmer
Obsada: Chris Hemsworth, Daniel Bruhl, Olivia Wilde, Alexandra Maria Lara, Natalie Dormer
Czas trwania: 123 minuty
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: ITI Cinema
Ocena: 5.5/6

Rush (2013) on IMDb (function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);


Formuła 1 to dla większości Polaków Robert Kubica o którym teraz cicho, ale w latach siedemdziesiątych miłośników tego sportu elektryzowała rywalizacja między Anglikiem Jamesem Huntem, a Austriakiem Nikim Laudą. Ten kontflikt posłużył Peterowi za kanwę scenariusza z bolidami w tle. Pierwotnie na stołku reżysera miał zasiąść Peter Greengrass, ale zamienił się z Ronem Howardem i wyreżyserował „Kapitana Phillipsa. Na nominacjach lepiej wyszedł Brytyjczyk, ale Amerykanin wciąż udowadnia, że potrafi kręcić kino przez duże „K”.

To nie pierwszy raz, kiedy scenariusz pisze samo życie. Początek rywalizacji, która została rozbuchana do apokaliptycznych rozmiarów sięga roku 1970, kiedy James Hunt (Chris Hemsworth) i Niki Lauda (Daniel Bruhl) startowali w Formule 3 licząc na sokoli wzrok łowcy talentów. Różniło ich niemal wszystko. Kiedy Hunt był zawadiaką, ryzykantem i przystojnym lovelasem, Lauda był jego totalnym przeciwieństwem – niezbyt piękny (wystające zęby nadały mu przydomek „szczur”), zasadniczy i ostrożny. Łączyło ich zamiłowanie do Formuły 1 i ambicja zdobycia mistrzostwa. Kluczowy dla nich jest rok 1976, coś stracili i  zyskali, coś przewartościowali. 

Daniel Bruhl

„Wyścig” to bez wątpienia film Daniela Bruhla. Jego Lauda jest obłędnie antypatyczny, mówi twardym i nieprzyjemnym akcentem i łatwo uwierzyć, że jest gotów dojść po trupach do celu. Oczywiście nie sposób kwestionować jego zaangażowania w wyścigi, podejścia wypełnionego rozsądkiem i chirurgiczną perfekcją, a przede wszystkim ogromną wiedzą. Jednak reprezentuje typ osoby od której chce się uciec. Dlatego obecność sympatycznego i zabawnego  Hunta jest jak najbardziej wskazana  – niczym zawór bezpieczeństwa. Na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że Hemsworth odtwarza postać, do której przyzwyczaił widzów przez ostatnie dwa lata. Niezwykle łatwo wchodzi w rolę człowieka, który jest królem życia, czerpie z niego co najlepsze i jest lubiany przez otoczenie. Za to w momentach, które pokazują, że bohaterowi nieobce są wewnętrzne konflikty i dylematy, Australijczyk udowadnia, że tkwi w nim niemały potencjał.

W filmie nie ma postaci dominującej – są dwie równoważne role główne. Raz zza kamery przemawia Niki Lauda, raz James Hunt. Obie jednostki reprezentują odmienny sposób bycia i podejścia do wyścigów. Każdy z nich ma swoje plusy i minusy, żadna z tych postaw nie jest gloryfikowana ani wyszydzana. Tutaj decyzję pozostawia się widzowi, a ona wcale nie jest taka prosta. Wybór jednej drogi zamyka za sobą pewne drzwi i w „Wyścigu” widać wręcz drobiazgowo co się za nimi kryje.

Chris Hemsworth

Jednak film z Formułą 1 w tle nie może obyć się bez tego, co nakręca ten sport – samochody, rywalizacja i szybkość. Znawcy tematu z pewnością dopatrzą się niedokładnego odwzorowania estetyki i osiągnięć lat siedemdziesiątych. Ten model powstał tyle lat później, te siedzenia wprowadzono dopiero niedawno, ale to nieistotne szczegóły. Sposób kręcenia scen wyścigowych, szczególnie z perspektywy kierowców robi solidne wrażenie, że chwilami podświadomie spinamy się podczas zakrętów. Na szczególną uwagę zasługuje powrót po wypadku jednego z bohaterów na tor – operator doskonale uchwycił szerokie spektrum emocji.

Lubię filmy sportowe, oparte na prawdziwych wydarzeniach. Jeszcze bardziej lubię, kiedy film , który zapowiada się na zwyczajną opowieść o Formule 1, staje się filmem skłaniającym do refleksji nie tam, gdzie się tego można było spodziewać. Rywalizacja między Huntem i Laudą nie bazowała na negatywnych pobudkach jak czysta nienawiść. Pojedynek między nimi stał się medialny i tym samym zaczął żyć własnym życiem. Prawdą jest, że wzajemnie się napędzali i szanowali. Główne role zostały doskonale obsadzone. Między Bruhlem, a Hemsworthem można wyczuć pewien rodzaj chemii, który czyni rywalizację odgrywanych przez nich bohaterów jak najbardziej prawdziwą i niewydumaną. Postacie kobiece w pewnym sensie charakteryzują bohaterów i przy okazji można się było dowiedzieć, kto stanął między Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem.

Olivia Wilde


„Wyścig” Rona Howarda to kawał rewelacyjnego kina. Dla osób niezaznajomionych z tym epizodem w historii Formuły 1 to zaskakujące, wciągające i angażujące kino. Ci, którzy znają historię, na te dwie godziny o niej zapomną. Dzięki udanym kreacjom aktorskim, drobiazgowo napisanemu scenariuszowi oraz świetnej reżyserii powstał film , który cieszy oko, trzyma w napięciu i podświadomie zadaje pytania. Tak, jak z większością filmów biograficznych, postacie przedstawione w filmie to pewien obraz, punkt widzenia, który niekoniecznie w pełni ilustruje odpowiedniki w prawdziwym życiu. Jednak wymowa filmu, wyciśnięcie z historii czegoś więcej niż kroniki rywalizacji między Huntem i Laudą czyni „Wyścig” filmem uniwersalnym na wielu poziomach. Już oczami wyobraźni widzę wydanie dvd na mojej półce.

James Hunt i Niki Lauda

The Butler/Kamerdyner (2013), reż. Lee Daniels

Tytuł polski: Kamerdyner
Tytuł oryginalny: The Butler
Reżyseria: Lee Daniels
Scenariusz: Danny Strong
Na podstawie: „A Butler well served by this election”, Wil Haygood (artykuł)
Zdjęcia: Andrew Dunn
Muzyka: Rodrigo Leao
Obsada: Forest Whitaker, Ophrah Winfrey, David Oyelowo, Cuba Gooding Jr., Terrence Howard, Lenny Kravitz, John Cusack, James Marsden, Alan Rickman
Czas trwania: 132 minuty
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Kino Świat
Ocena: 3/6

Lee Daniels' The Butler (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);


O najnowszym filmie Lee Danielsa, mającego na koncie takie tytuły jak „Hej Skarbie”, „Pokusa” czy nieszczęsny „Shadowboxer” mówi się w kontekście wielkiego pomijanego w nominacjach. W końcu podejmuje temat, który gwarantuje należytą uwagę ze strony nominujących. Droga czarnej społeczności do uzyskania pełnych praw gwarantowanych przez Konstytucję USA to temat jak najbardziej wzbudzający emocje. Jednak nie pamiętam filmu, który poruszałby ten temat i jednocześnie był tak wyprany z emocji.

Rozstrzał czasowy jest ogromny. Akcja zaczyna się w 1926 roku na plantacji bawełny w Macon w stanie Georgia, a kończy się w 2008 roku w Waszyngtonie, kiedy Barrack Obama został wybrany na prezydenta. Droga Cecila Gainesa (Forest Whitaker) od plantacji do Białego Domu była naznaczona ciężką pracą i odrobiną szczęścia. Doświadczył na własnej skórze co to znaczy być czarnym na Południu i chciał tego oszczędzić swoim bliskim – żonie Glorii (Ophrah Winfrey) i synom: Louisowi (David Oyelowo) i  Charliemu. Dlatego trudno mu będzie znaleźć wspólny język ze starszym potomkiem, który bezgranicznie zaangażował się w walkę o równouprawnienie. „Kamerdyner” to nie tylko kalendarium walki z niesprawiedliwością, ale też obraz dwóch skrajnych postaw.

Forest Whitaker, aktor, który położył tytułową rolę.


Film Danielsa może być trudniejszy w odbiorze dla widza nieznającego wszystkich wydarzeń i osób związanych z walką o równouprawnienie. O ile postać Martina Luthera Kinga (znany z „Czystej krwi” Nelsan Ellis) jest równie oczywista do Gandhi czy Nelson Mandela, tak Malcolm X, Mamie Till i takie inicjatywy jak „Jeźdźcy wolności” czy „Czarne pantery” (które z organizacji społecznej przekształciły się w terrorystyczną) już niekoniecznie. W każdym razie rzucone hasła i nazwiska stanowią punkt zaczepienia do szukania wiedzy w tym temacie, ale wrażenie, że coś się już powinno wiedzieć, bywa trochę deprymujące. Jednak nie zapominajmy, że to film o Amerykanach dla Amerykanów, reszta świata musi się po prostu dostosować.

Troszkę inaczej wyobrażałam sobie wątek tytułowego bohatera w kontakcie z prezydentami, a raczej, że zostanie on bardziej zaakcentowany. Cecil obsługiwał Einsenhowera (Robin Williams), JFK (James Marsden), Richarda Nixona (John Cusack, który pod koniec kadencji wyglądał jak pokąsany przez pszczoły), Johnsona (Liev Schreiber) i Reagana (Alan Rickman). Spodobało mi się to, że nie starano się na siłę upodobnić aktorów do odgrywanych postaci, bo i tak właściwie nie mieli co grać. Skupiono się oczywiście na ich stosunku do sytuacji czarnej społeczności, ale to miało formę punktów i podpunktów, którym jednak brakowało rozwinięcia.

Whitaker i David Oyelowo


Niestety, wątek kamerdynera jest najsłabszym w tym filmie. Z jednej strony wina leży po stronie scenariusza, z drugiej irytująca gra Foresta Whitakera. Jego Cecil jest jak chodząca kukła wyprana z większości emocji – rozmyta i przyprawiająca widza o depresję. Chociaż można zrozumieć, że poprzez doświadczenie życiowe pragnie spokojnego i bezpiecznego życia, to jednak ta świadomość kapituluje przed słabym aktorstwem. Poznanie bohatera i jego bliskich jest właściwie niemożliwe  – obserwujemy scenki, słuchamy kwestii, ale w tym wszystkim brakuje jakiegoś spoiwa i przede wszystkim uczuć. Dawno nie widziałam tak niedobranego obsadowo małżeństwa jak w przypadku Whitakera i Winfrey.

Zaangażowanie Louisa w walkę o równouprawnienie, a zarazem źródło jego konfliktu z ojcem, to najlepsza część „Kamerdynera”. W tej części przewijają się najważniejsze wydarzenia i postacie z nimi związane. Zaangażowanie jest odczuwalne i naznaczone wieloma postawami o różnych odcieniach. W pewnym sensie David Oyelowo ratuje „Kamerdynera” – swoją stonowaną grą potrafi wyrazić bardzo wiele i przebić się przez trochę schematycznie napisaną rolę syna buntownika.

Oyelowo i Oprah Winfrey

Scenariusz Danny’ego Stronga nie powinien zostać przyjęty do realizacji w takiej formie. Z tej historii powstałyby dwa solidne filmy, w którym byłoby miejsce na psychologię postaci i przyjrzenie się wydarzeniom istotnym z punktu widzenia walki o równouprawnienie czarnych Amerykanów. Mielibyśmy historię kamerdynera i jego rodziny. Może wtedy bylibyśmy przekonani, że Cecil i Gloria mimo wszystko naprawdę się kochają. Mielibyśmy też opowieść o walce z segregacją rasową z punktu widzenia Louisa i jego zaangażowania. Podstawowym błędem scenariusza jest upchanie zbyt wielu wątków i wydarzeń rozpisanych na wiele lat i postaci, a także stosowanie zagrań pod wywołanie określonych emocji (co ewidentnie razi w scenie urodzin Cecila). Przez to „Kamerdyner” jest filmem płytkim, a przede wszystkim boleśnie niepotrzebnym. Chociaż ogląda się go dobrze, wizualnie wręcz cieszy oko, to świadomość przeciętności wypływa niczym kropla oleju w wodzie. Można go obejrzeć, ale nie wpłynie on znacząco na postrzeganie problemu jakim jest uprzedzenie rasowe. Właściwie zostawi widza obojętnym.

Lenny Kravitz, Cuba Gooding Jr. i Whitaker

Don Jon (2013), reż. Joseph Gordon – Levitt

Tytuł: Don Jon
Reżyseria: Joseph Gordon – Levitt
Scenariusz: Joseph Gordon – Levitt
Zdjęcia: Thomas Kloss
Muzyka: Nathan Johnson
Obsada: Joseph Gordon – Levitt, Scarlett Johansson, Julianne Moore, Tony Danza, Glenne Headly, Anne Hathaway, Channing Tatum

Czas trwania: 90 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Best Film
Ocena: 5/6

Don Jon (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);

Joseph Gordon – Levitt to chyba najbardziej pocieszający przypadek w Hollywood. Kiedy życiorysy dziecięcych gwiazd są często naznaczone alkoholem, narkotykami czy depresją, jego przypadek jest tego przeciwieństwem. Chociaż jako dziecięcy aktor wyrobił sobie silną renomę, to osiągając pełnoletność zaczynał właściwie od zera. Przełomem w jego karierze z pewnością było „(500) Days of Summer”, ale aktorstwo mu nie wystarczało. „Don Jon” to jego pełnometrażowy debiut reżyserski i przyznaję – naprawdę udany.

Tytułowy bohater grany przez Josepha Gordon – Levitta to miejski donżuan, który hurtowo zalicza dziewczyny i masturbuje się przy pornosach. Jednak Jon jest postacią pełną kontrastów. Seks jest dla niego chlebem powszednim, ale co tydzień chodzi do kościoła i regularnie się spowiada. Na pierwszy rzut oka wydaje się być kopią swojego ojca, również Jona (Tony Danza), ale różnice odsłaniane są poprzez nic nieznaczące drobiazgi (stosunek do sportu czy własnej przestrzeni życiowej). Wydaje się, że jest zadowolony z życia, ale czuje, że czegoś mu brakuje i nawet pornosy nie łatają tej pustki. Postanawia przyhamować i poderwać „dziesiątkę”, która mu odmówiła. Tak odnajduje Barbarę (Scarlett Johansson), umawia się z nią na randkę i czeka, aż mu zapewni seks, który przesłoni mu wszystko.

Rodzina Martello i Barbara


Powyższe wprowadzenie nie brzmi zbyt zachęcająco i sugeruje kolejny bzdurny film o gościu nastawionym na „zaliczanie” zawsze i wszędzie, ale to jeden z niewielu tegorocznych filmów, które potrafią zaskoczyć. Dwa lata temu Steve McQueen nakręcił „Wstyd” z Michaelem Fassbenderem, gdzie uzależnieniu od pornografii towarzyszyła skrajna destrukcja. Gordon – Levitt nakręcił komediodramat, gdzie życie z takim nałogiem nie kroczy drogą ku upadkowi. Jon jest całkiem normalnym facetem wychowanym w rodzinie włoskich imigrantów, gdzie religia i patriarchat są mocno zakorzenione. Ma pewien problem i substytut nabrał rangi uzależnienia, ale ten fakt go nie unieszczęśliwia.

Zanim aktor podjął się reżyserii swego pełnometrażowego debiutu, miał już na koncie doświadczenie zdobyte podczas realizacji krótkich fabuł. Warto wspomnieć o inicjatywie, która powstała w 2005 roku. HitRecord to pierwotnie społeczność internetowa zrzeszająca ludzi kreatywnych założona przez Josepha i jego zmarłego w 2010 roku brata Dana. „Don Jon” został zrealizowany za 6 milionów dolarów pod sztandarem HitRecord Films i mimo kategorii R, zarobił ich ponad 30. Gordon – Levitt od lat jest wielkim entuzjastą Festiwalu w Sundance i tam pokazał „Don Jona” na kilka miesięcy przed premierą. Rzadko kiedy debiutujący reżyser jest w stanie zgromadzić takie nazwiska w niskobudżetowym filmie. Scartlett Johansson, Julianne Moore, a w epizodach Anne Hathaway i Channing Tatum  – te nazwiska mówią same za siebie, ale to nie gwiazdozbiór jest największym atutem tego filmu.

Hathaway i Tatum


Scenariusz z narratorem pierwszoosobowym nie każdemu może przypaść do gustu, ale należę do zwolenników tego rozwiązania. Z jednej strony fabuła jest jasna i klarowna, a na dodatek następuje wzmocnienie komizmu. Film jest nieco przerysowany, ale w dobrym znaczeniu tego słowa, a przede wszystkim naszpikowany detalami, które z czasem nabierają znaczenia. Dla przykładu wystarczy wątek Monicy (Brie Larson), siostry Jona, która przez cały film nic się nie odzywa, ale ma jedną kwestię, która zamyka innym usta. „Don Jon” z komedii o pornoholiku niepostrzeżenie przeistacza się w film obyczajowy z wyrazistym przesłaniem. Gordon – Levitt nie odkrywa Ameryki, nie sili się na oryginalność, ale po seansie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ta banalna sprawa często nam umyka.

 Joseph Gordon – Levitt chciał obsadzić Channinga Tatuma w roli Jona, ale dobrze się stało, że postanowił przejąć rolę. Mimo urody grzecznego chłopca potrafi wyjść poza fizyczne ograniczenia i zagrać kogo tylko chce. Mam za to problem ze Scarlett Johansson. Chociaż świetnie wcieliła się w postać apodyktycznej romantyczki, to nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest zwyczajnie i niezamierzenie… obleśna. Ta myśl tak mnie zaskoczyła, że aż się uśmiałam. Amerykanka nie zasila mojej listy nielubianych aktorek, ale chyba zaczyna do niej kandydować. Julianne Moore zagrała postać, która nie wychyla się poza jej aktorskie emploi. Trudno mówić o rozczarowaniu, ale też nie będę udawać, że mnie zaskoczyła.

Don i Barbara

Oglądając „Don Jona” zapomniałam, że mam do czynienia z debiutem reżyserskim oraz scenopisarskim. Joseph Gordon – Levitt potwierdza, że nie tylko jest człowiekiem wielu talentów, ale przede wszystkim kino jest jego powołaniem. Jestem ciekawa jego następnego reżyserskiego projektu, który będzie swoistym testem. Albo „Don Jon” okaże się szczęściem początkującego, albo urośnie Benowi Affleckowi nowa konkurencja. Film okazał się być lepszym niż przypuszczałam, ponieważ manewrowanie wokół tematu pornograficznego wymaga talentu i wyczucia. A tak dostałam film, którego zakończenia w ogóle nie przewidziałam.

Esther i Jon

The Hunger Games: Catching Fire/Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia (2013), reż. Francis Lawrence

Tytuł polski: Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia
Tytuł oryginalny: „The Hunger Games: Cathing Fire”
Na podstawie: „W pierścieniu ognia”, Suzanne Collins
Reżyseria: Francis Lawrence
Scenariusz: Simon Beaufoy,  Michael Arndt
Zdjęcia: Jo Willems
Muzyka: James Newton Howard
Obsada: Jennifer Lawrence, Josh Hutcherson, Liam Hemsworth, Jena Malone, Sam Claflin, Elizabeth Banks, Woody Harrelson, Lenny Kravitz, Donald Sutherland, Philip Seymour Hoffman
Czas trwania: 146 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Forum Film
Ocena: 5/6

The Hunger Games: Catching Fire (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);

Zawód pierwszej części nie obejmował danych finansowych. Powstanie „W pierścieniu ognia” było oczywiste, a decyzja o podzieleniu „Kosogłosa” na dwa filmy nie była niespodzianką, a bardziej wbijanie się w obecne trendy. Dokonano zmian, które da się odczuć niemal od samego początku drugiej części serii. Pożegnano reżysera, scenarzystów i operatora, co zaowocowało filmem nie tylko ciekawszym, ale zwyczajnie lepszym od poprzednika. Po „Igrzyskach śmierci” powieści Suzanne Collins były mi obojętne. Oglądając film Francisa Lawrence’a zapragnęłam jeszcze raz przeczytać całą trylogię.

Siedemdziesiąte czwarte Głodowe Igrzyska przeszły do historii, ale na długo zapadną w pamięci obywateli Panem. Pierwszy raz w historii wyłoniono dwójkę zwycięzców, a bunt Katniss (Jennifer Lawrence) i Peety (Josh Hutcherson) nie został zignorowany zarówno przez mieszkańców Dystryktów jak i sam Kapitol. Po zwycięstwie, Katniss i Peeta zamieszkali w wiosce zwycięzców. Po chwili spokoju, muszą na nowo podjąć grę: nałożyć maski na czas tournee po Panem i udawać, że wciąż się kochają, kiedy w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Everdeen dostaje od prezydenta Snowa (Donald Sutherland) ostrzeżenie, że od wyników tournee zależą dalsze losy jej i jej bliskich. Niestety bunty przybrały na sile, a na zbliżające się trzecie ćwierćwiecze Głodowych Igrzysk przygotowano coś specjalnego. Na arenie zmierzą się dotychczasowi zwycięzcy.



Pierwsza część skupiała się na przedstawieniu świata Panem i jego mieszkańców oraz na przetrwaniu bohaterów. Mimo swojej widowiskowości miała bardziej kameralny i stonowany charakter. Nie sposób nie było dostrzec krytyki bezmyślnego konsumpcjonizmu, gustowaniu w bardziej okrutnych rozrywkach oraz głosu niesprawiedliwości społecznej. Jednak tematy zdawały się być ledwo obecne z powodu trochę zmanierowanego scenariusza i jego przydługich scen i powtórzeń. „W pierścieniu ognia” siła angażująca widza jest zdecydowanie mocniejsza. Świat nie ogranicza się do małego świata Katniss i Areny, ale roztacza się na cały kraj. Jej troska o najbliższych przeradza się w odpowiedzialność za miliony obywateli Panem. Dziewczyna znów musi grać jak jej każą, postawić dobro innych ponad swoje i nie zatracić się w tym całym szaleństwie. Każda rewolucja musi mieć swoją cenę, a w tym filmie pokazano to jak na dłoni.

„W pierścieniu ognia” poszerza się galeria postaci w związku z organizacją trzeciego ćwierćwiecza Głodowych Igrzysk. Najwięcej emocji wzbudzał casting do roli Finnicka Odaira i muszę przyznać, że wybór Brytyjczyka Sama Claflina jest bardzo udany. To samo można powiedzieć o Jenie Malone jako Johannie Mason, bohaterce, której zupełnie nie zapamiętałam z książek. Wiedząc jak skończył poprzedni organizator Igrzysk, pojawia się nowy – Plutarch Heavensbee. Fakt, że do obsady dołączył Phlip Seymour Hoffman świadczy o tym, że seria „Igrzyska śmierci” zyskały renomę zbliżoną do cyklu o „Harry’m Potterze” – tam drugi plan aż błyszczał od nagromadzonych nazwisk. W tej części męska część obsady stopniowo wychodzi z cienia Jennifer Lawrence co jest zasługą nie tylko poszerzenia ich wątków, ale też dobrze skrojonego scenariusza. Lepiej poznajemy Gale’a Hawthorne’a (Liam Hemsworth), który pokazuje się od innej strony – gotowego podjąć walkę. Zaskakujące jak bardziej wyrazisty stał się Josh Hutcherson, a obecność i charakter jego postaci nie zmieniły się tak bardzo.



Nie można zapominać, że zwycięstwo w Igrzyskach Głodowych oznacza utratę czegoś ważnego – niewinności. Doskonale to widać w pierwszych scenach, kiedy Katniss budzi się z krzykiem lub wpada w panikę podczas polowania. W przeciwieństwie do Peety, odebrała komuś życie, a sam fakt samoobrony niewiele zmienia. Postawienie na jej drodze silnej postaci kobiecej jaką niewątpliwie jest Johanna uwydatnia skrywane dotychczas cechy charakteru. Mała rysa na wizerunku dzielnej dziewczyny, która zgłosiła się na ochotnika na miejsce siostry, była potrzebna. Stała się inspiracją i symbolem, dlaczego miałaby być odporna na takie cechy jak próżność?

„W pierścieniu ognia” kończy się w takim momencie, że trochę żałuję, że nie poczekałam z seansem do premiery ostatniego filmu, przewidzianej na koniec 2015 roku. W tym dwugodzinnym filmie niemal idealnie oddano nie tylko ducha książki, ale i ewolucję bohaterów. Jennifer Lawrence pokazała, że mimo młodego wieku jest bardzo świadomą aktorką, a ostatnia scena z jej udziałem, kiedy obserwujemy ogromną skalę emocji rysującą się na jej twarzy, a po chwili patrzy nam w oczy, jest niesamowita. Wprawdzie Lawrence wszedł na grunt ukształtowany przez poprzedniego reżysera, ale zrobił zdecydowanie lepszy  i bardziej angażujący film.


Pacific Rim (2013), reż. Guillermo del Toro

Tytuł: Pacific Rim
Reżyseria: Guillermo del Toro
Scenariusz: Travis Beacham, Guillermo del Toro
Zdjęcia: Guillermo Navarro
Muzyka: Ramin Djawadi
Obsada: Charlie Hunnam, Idris Elba, Rinko Kikuchi, Robert Kazinksy, Max Martini, Charlie Day, Burn Gorman, Ron Perlman
Czas trwania: 131 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Galapagos
Ocena: 3.5/6

Pacific Rim (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);


Nie wierzyłam, kiedy przeczytałam pierwsze zarysy fabuły filmu sygnowanego przez Guillermo del Toro. W końcu wielkie roboty walczące z potworami morskimi brzmi jak totalny kretynizm. Zapomniałam, że reżyser stał za takimi filmami jak dwa filmy o Hellboy’u i „Labirynt Fauna”. Nie dane mi było zobaczyć w kinie tego widowiska – zadziałała siła wyższa. Pewnie bym zapomniała o „Pacific Rim”, ale ciekawość rozbudziła się na nowo – w końcu film zebrał wiele entuzjastycznych recenzji.

Jedno udało się reżyserowi. Po pierwszych minutach zapomina się, że to był teoretycznie kretyński pomysł. Chociaż fabuła jest prosta i do bólu oklepana, to widok jaegerów, monstrualnych robotów, robi niesamowite wrażenie nawet na małym ekranie. To przypomniało mi uprzedzenie wobec „Transformers” Michaela Bay’a, które przerodziło się w zaskakujący mnie zachwyt. O ile film z robotami z kosmosu do dzisiaj dobrze wspominam, tak „Pacific Rim” już nie wzbudza zbliżonego entuzjazmu. Mam przy tym świadomość, że to widowiskowa rozrywka, a nie dramat obyczajowy – jednak Guillermo del Toro to nazwisko, które wzbudza pewien pułap oczekiwań. Trochę łudziłam się na film na miarę „Hellboy’a” lub przynajmniej solidny komercyjny film. Niestety, choć strona wizualna jest ucztą dla oczu, strona merytoryczna wywołuje raczej smutek i lekkie niedowierzanie.


Oto z morskich głębin wyszły potwory, które sieją zniszczenie. Ludzkość nie była przygotowana do walki z takim wrogiem, skoro pierwszego kaiju pokonali po 6 dniach intensywnego ostrzeliwania. W obliczu tak potężnego zagrożenia świat się zjednoczył i zainicjował „Program Jaeger”, który obejmował konstruowanie wielkich robotów sterowanych przez parę pilotów przy użyciu połączenia neurologicznego. W początkowej fazie roboty odnosiły same zwycięstwa, ale pojawiła się nowa generacja, która nauczyła się  z nimi walczyć. Nastąpiła seria porażek i w efekcie program został zamknięty. Świat postanowił ochronić ludzkość za murami, które nie były dla kaiju wielką przeszkodą. Ludzie domagają się powrotu jaegerów. Z tym, że sprawne są tylko 4 egzemplarze, a częstotliwość ataków stale wzrasta. Trzeba podjąć ryzyko i wprowadzić atomówkę tam skąd przyszły.

Już po lekturze powyższego akapitu widać z jakim filmem mamy do czynienia. Wokół idei walki robotów z potworami morskimi ułożono scenariusz, który bardzo gładko wpisuje się w konwencję i jest przy tym workiem wypełnionym po brzegi kliszami. Ogromny budżet sięgający prawie 200 milionów dolarów został w większości spożytkowany na stronę wizualną i efekty specjalne. Pod tym kątem „Pacific Rim” ma dar oczarowywania. Jaegery nie są tandetnymi robotami, a kaiju daleko do potworów znanych z japońskich filmów. Jest mroczno, groźnie i widowiskowo. Dlatego nie dziwi niezbyt opatrzona obsada. Poza Idrisem Elbą próżno szukać pierwszoligowych aktorów. W takich filmach nie oczekuję wyżyn aktorstwa, ale po „Pacific Rim” zostanie mi jedno nazwisko i nie będzie to ani Charlie Hunnam czy Rinko Kikuchi. Po seansie zapamiętałam Manę Ashidę, która wcieliła się w małą Mako. Tak zagrać takie emocje i zachować autentyczność zasługuje na wyrazy uznania. 


Sceny walk byłyby bardziej wciągające, gdyby proces kreowania postaci był bardziej zaawansowany. Raziła pewna stereotypowość, zarówno w kontekście kulturowym jak i zawodowym. Rosyjscy piloci wyglądali jak z radzieckiej kolorowanki, trojaczki sterujące trzyrękim jaegerem są wyjęte z hongkońskich komedii kung-fu. Od razu widać, że te załogi są skazane na stracenie. Kiedy dochodziło do walki brakowało mi pewnego połączenia emocjonalnego, cokolwiek co by mi kazało bać się o efekt końcowy. Powiedzmy sobie szczerze, sam fakt ratowania świata nie sprawia, że film jest wciągający. Świat, który oglądamy na ekranie tak naprawdę niewiele obchodzi. O sile filmu decydują jednostki, które idą w bój by ocalić świat podobny do naszego. Niestety Charlie Hunnam nie ma tej charyzmy choć dobrze mu z oczu patrzy, a wątek Mako jest skandalicznie jednowymiarowy (zemsta i uczucie do głównego bohatera). Jeden Idris Elba nie wystarczy. Zabrakło mi takiego emocjonalnego połączenia z filmem, bo przyłapywałam się na tym, że efektowne i dobrze rozplanowane sceny walk zaczęły być nużące.

Cóż, może „Pacific Rim” nie zdobył mojego serca, ale nie można mu odmówić walorów rozrywkowych i widowiskowych. Zapowiadał się znacznie gorzej, ponieważ pomysł sam w sobie wydaje się być poniżej godności. Jednak del Toro wprowadził do popkultury nowe zjawisko, które ma szanse przetrwać wiele sezonów. Zakończenie filmu nie jest zaskakujące, ale lekko wpasowujące się w konwencję. Przez głowę przeszła mi myśl, że może „Pacific Rim” jest hołdem dla kina i stąd tyle klisz i ogranych motywów, ale brakowało tego „mrugnięcia” do widza, które dałoby mu tę pewność. Może mały ekran to nie to samo co warunki kinowe, ale nie sądzę bym wróciła do tego filmu. Jednak dla jednorazowego seansu warto poświęcić swój czas.

Frozen/Kraina lodu (2013), reż. Chris Buck, Jennifer Lee

Tytuł polski: Kraina lodu
Tytuł oryginalny: Frozen
Reżyseria: Chris Buck, Jennifer Lee
Scenariusz: Jennifer Lee
Muzyka: Christophe Beck
Obsada: Kristen Bell, Idina Menzel, Jonathan Groff, Josh Gad, Alan Tudyk, Santino Fontana
Czas trwania: 108 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Disney
Ocena: 4.5/6

Frozen (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);

Disney to niewątpliwie symbol gałęzi filmowej skierowanej ku potrzebom młodego widza. Film animowany miewał swoje wzloty i upadki, a odkąd do gry przyłączył się Pixar możemy obserwować znaczne ożywienie w branży, gdzie hegemonia studia Disney’a wydawała się być niemożliwa do przełamania. Po latach trendu, gdzie tworzono filmy zarówno dla widza małoletniego jak i towarzyszącemu mu rodzicowi straciły na uroku. Od niedawna widać tendencję do tworzenia filmów przede wszystkim dla dzieci. „Kraina lodu” jest tego dobrym przykładem.

Jedną ze sztandarowych baśni, które przywodzą na myśl Hansa Christiana Andersena jest „Królowa śniegu”. W najnowszej animacji Disney’a nie mamy jednak do czynienia z literalną adaptacją – baśń stanowi bardziej bazę pod zupełnie inną historię. Król i królowa Arendelle mają dwie córki: Elsę i Annę. Starsza o włosach białych jak śnieg została obdarzona mocą, która pozwala jej opanować żywioł mrozu. Młodsza, brązowowłosa jest zwyczajną i radosną dziewczynką. We wczesnym dzieciństwie były ze sobą bardzo zżyte, ale wypadek, który zdarzył się przez trudny dar księżniczki – zmienił te relacje z dnia na dzień. Moc rosła, a Elsa nie mogąc jej w pełni kontrolować, zaczęła się izolować. Po latach, kiedy nastał dzień koronacji Elsy, w wyniku nagłych wydarzeń poddani dowiadują się o sekrecie młodej królowej i odwracają się od niej. Dziewczyna ucieka, Anna rusza na jej poszukiwanie – bo mimo wszystko, a raczej przede wszystkim to jej siostra.



Chociaż nie wybrałam się na seans wersji 3D – rozmach, precyzja oraz estetyka obrazu i tak robią niesamowite wrażenie. Piękno zimowych krajobrazów jest jeszcze bardziej wyraziste po zestawieniu ze scenami z tropikiem w tle. Mogę tylko podejrzewać jak obłędnie te sceny prezentowały się w trójwymiarze. Nie sposób nie przywołać tutaj „Zaplątanych”, ponieważ to samo studio postawiło na ten sam styl tworzenia postaci i nie mówimy tutaj tylko w kontekście wizualnym. Zachowanie Svena, renifera z którym wychował się Kristoff, niebezpiecznie kojarzy się z koniem Maximusem. Nadanie kopytnym cech najlepszego przyjaciela człowieka nie może być jednak normą, ale w „Krainie lodu” jeszcze zachowuje normy świeżości.

Powrót do klasyki nie oznacza jednak kopiowania wszystkich wzorców na jakich opierały się filmy animowane do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Czasy się zmieniły, dlatego rola edukacyjna musi zostać dostosowana do współczesnego widza. Nie oznacza to, że tamte filmy należy wrzucić do lamusa czy wyciąć z kanonu. Kilkadziesiąt lat temu księżniczka była piękna, cnotliwa i wyczekująca ratunku od księcia z bajki. Potem odbywał się ślub i wielki bal, a młodzi żyli długo i szczęśliwie. Dzisiaj bohaterki są bardziej odważne, myślące i niezależne. Nie chcą pogodzić się ze stereotypowym podziałem ról („Merida Waleczna”), pragną poznawać świat na własną rękę („Zaplątani”) czy przestać żyć w ciągłym strachu („Krudowie”). Również w „Krainie lodu” księżniczka sama rusza na poszukiwania, a nie wysługuje się gwardią królewską z księciem na czele. Nie sposób nie zauważyć jakie zmiany zaszły w filmach adresowanych głównie dla dziewczynek, kiedy tytuły produkowane z myślą o małych mężczyznach praktycznie się nie zmieniają.



„Kraina lodu” jest filmem wręcz przeładowanym muzyką, a partie wokalne potrafią być przytłaczające. Dojrzalszy widz może czuć przesyt piosenkami, które tak naprawdę nie są powalające. Jednak mamy do czynienia z produkcją dla dzieci, a piosenki oraz ich przekaz mocniej zapadają w pamięć niż zwyczajny dialog. Niestety nagromadzenie piosenek trochę rozwala dynamikę fabuły. Początek jest naprawdę udany – bardzo dynamiczny i konkretny, a przede wszystkim pobudza zainteresowanie. W połowie robi się dość niemrawo, bohaterowie zdają się miotać na tle pięknych zimowych pejzaży. Dopiero twist pod koniec filmu, który i mnie zostawił z otwartą szczęką, przestawił opowieść na właściwe tory. Niestety, zakończenie trochę rozczarowuje, ale pod kątem morału dla najmłodszych nie zaskakuje. Można najwyżej ubolewać nad jego uproszczeniem, ale to problem zblazowanego i doświadczonego widza. 

Mimo niewyobrażalnego piękna mroźnych krajobrazów, galerii ciekawych postaci nie mogę napisać, że „Kraina lodu” mnie bezbrzeżnie ujęła. Oczami wyobraźni widzę siebie przy kolejnym seansie „Zaplątanych” niż najnowszej produkcji Disney’a. Może to wina stłoczenia zbyt wielu piosenek, może trochę szwankującego scenariusza czy niewciągającego zakończenia? Nieważne. Mamy do czynienia z filmem dla młodych widzów i z ich perspektywy „Kraina lodu” jest pozycją obowiązkową. 

Thor: The Dark World/Thor: Mroczny świat (2013), reż. Alan Taylor

Tytuł polski: Thor: Mroczny świat
Tytuł oryginalny: Thor: The Dark World
Na podstawie: „Thor”, Stan Lee, Larry Lieber, Jack Kirby
Reżyseria: Alan Taylor
Scenariusz: Christopher Yost, Christopherr Markus, Stephen McFeely
Zdjęcia: Kramer Morgenthau,
Muzyka: Brian Tyler
Obsada: Chris Hemsworth, Tom Hiddleston, Natalie Portman, Anthony Hopkins, Christopher Eccleston, Stellan Skarsgard, Kat Dennings, Zachary Levi, Idris Elba
Czas trwania: 112 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Disney

Ocena: 5/6
Thor: The Dark World (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);

Minęły dwa lata od premiery pierwszej części, dzięki której wypłynęły nowe twarze. Dzisiaj Thorem może być tylko Chris Hemsworth, a Lokim Tom Hiddleston. Główna obsada nie uległa zmianie, ale podczas realizacji „Thor: Mroczny świat” nastąpiła wymiana na stołkach reżyserskim, scenopisarskim, operatorskim i kompozytorskim. W efekcie powstał film bardziej efekciarski, trochę kłócący się z poprzednikiem i przede wszystkim doskonale wpasowujący się w uniwersum „Avengers”, które jest sukcesywnie budowane od wielu miesięcy. I co tu dużo pisać – mimo dubbingu bawiłam się naprawdę dobrze.

Od wydarzeń z pierwszej części minęły 2 lata. Przez ten czas Thor (Chris Hemsworth) wraz z Asgardczykami wprowadzał pokój w 9 królestwach, a Jane Foster (Natalie Portman) dzieli czas między życiem, a próbami spotkania ukochanego Thora. Darcy (Kat Dennings), jej stażystka, zaprowadza Jane do miejsca pełnego anomalii. Sama Foster zapuści się w miejsce, które okaże się być źródłem Eteru – starodawnej mocy, jeszcze sprzed powstania wszechświata. Jeśli Eter dostanie się w ręce Malekitha (Christopher Eccleston), będą ważyły się losy nie tylko świata, ale całego wszechświata. Do tego zbliża się bardzo rzadka koniunkcja 9 światów, a to zazwyczaj nie wróży nic dobrego. A co z Lokim (Tom Hiddleston)? Po schwytaniu uniknął kary śmierci dzięki wstawiennictwu Friggi (Renee Russo). Odyn (Anthony Hopkins) skazał go na więzienie. Okazuje się, że Thor nie zapomniał o Jane, ale zlecił Heimdallowi (Idris Elba) obserwowanie ukochanej, kiedy ten wraz z Mjolnirem zaprowadzał pokój. Kiedy Foster znika z radaru, Thor schodzi na Ziemię i zabiera ją do Asgardu – tajemnicza choroba zaatakowała jej ciało i ziemska medycyna nie będzie skuteczna.

ABC – absolutny brak chemii

„Thora” widziałam raz i mimo wszystko pamiętałam, że Bifrost (tęczowy most łączący Asgard ze światem śmiertelników) został zniszczony. To było zastanawiające już podczas oglądania „Avengers”, ale nie na tyle istotne by psuć sobie seans. Można się zastanawiać dlaczego Thor nie nawiązał z Jane jakiegokolwiek kontaktu, skoro problem z tęczową kolejką górską został jakoś rozwiązany? Najlepiej jest nie myśleć o takich drobiazgach i po prostu cieszyć się filmem, zwłaszcza, że po konflikcie szekspirowskim praktycznie nie został ślad. Alan Taylor balansuje między komiksowym patosem, a dowcipem sytuacyjnym biorąc za przykład klimat „Avengers” i serii o Iron Manie. Disney rozkręca uniwersum Marvela, aż miło patrzeć, a zapędy właścicieli praw do postaci DC Comics wydają się być spóźnione i z góry skazane na przegraną pozycję.

Można się przyzwyczaić, że postacie kobiece są trzymane w sztywnych szufladkach i brakuje superbohaterki, która zawojowałaby masową wyobraźnią. Zaangażowanie Natalie Portman było czysto marketingowe, biorąc pod uwagę ryzyko zatrudnienia głównie nieznanych nazwisk. Najwyraźniej aktorka nie potrafi odnaleźć się w blockbusterowych produkcjach, bo brak chemii w drugiej części wydaje się być jeszcze bardziej zdumiewający. Jej bohaterka nie nosi w sobie znamion przerażenia w związku z tajemniczym Eterem, którego jest nosicielką. Nie widać gotowości do bycia wsparciem dla Thora w ciężkich chwilach, ale za to jako zadumany i piękny słup soli sprawdza się znakomicie. Przy tej obserwacji jej gotowość do poświęceń w imię ratowania świata wydaje się być jedyną funkcją dla której została zaprogramowana. Na szczęście są jeszcze Darcy, dowcipna i bezpośrednia asystentka Foster, Sif (Jaimie Alexander) wojowniczka Asgardu i przyjaciółka Thora oraz Frigga, żona Odyna. W przypadku ostatniej postaci nastąpiło miłe zaskoczenie, szczególnie kiedy staje w obronie swojej rodziny. Poza tym jej postać nabrała wyrazu i stała się pewnym symbolem. Odyn, Thor i Loki mogą walczyć między sobą, ale i tak jedno zawsze będzie ich łączyć – miłość do Friggi.

Więzienie zmienia także bogów

Jeszcze trochę i obsadzanie Brytyjczyków w roli czarnych charakterów stanie się nużące. Pod drobiazgową charakteryzacją trudno dostrzec Christophera Ecclestona i tym samym można dojść do wniosku, że tę postać mógłby zagrać inny aktor. Mam pewien problem z niehumanoidalnymi szwarccharakterami. Im mniej przypominają człowieka, tym mniej trudniej jest traktować ich poważnie. Kolejna figura z galerii kosmitów, które lubują się w zagładzie. Kiedy w pierwszej części brylował Loki, jego motywy i działania były istotną strukturą dramaturgii – wiarygodne i niezwykle ludzkie. Malekith to kolejny pokemon, który niszczy bo lubi niszczyć. Czy ktoś taki jest w ogóle wart większej uwagi? To Loki pozostaje największą i najciekawszą zagadką uniwersum. Ma uczucia i jednocześnie jest skrajnie nieprzewidywalny – nie wiadomo co zrobi, a zdolny jest do wszystkiego.

„Thor: Mroczny świat” jest niezwykle widowiskowy i dynamiczny. Efekty specjalne, zdjęcia, wyczucie barw robi niesamowite wrażenie, które potęguje trochę pompatyczna, ale przyjemna ścieżka dźwiękowa Briana Tylera. Świetnie wykorzystano motyw przenikania się światów w związku ze zbliżającą się koniunkcją – jest jednocześnie porywająco i zabawnie. Dowcip sytuacyjny jest niesamowicie prosty, ale jednocześnie nie brakuje mu pewnej elegancji. Film jako całość sprawia wrażenie starannie ułożonego, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że widzowie czegoś nie zobaczyli i trochę ważnych scen przepadło w trakcie montażu. Szczególnie, że oglądając tę część traci się poczucie czasu i dwie godziny mijają zaskakująco szybko. Dobrze napisane dialogi, cięte kwestie z pewnością ożywiają seans, ale nie miałabym nic przeciwko, gdyby film byłby dłuższy o pół godziny.

Świetna charakteryzacja, ale na dłuższą metę
postać bardzo szablonowa

Zmiany jakie zaszły w sequelu idą w dobrym kierunku, ale to nie znaczy, że wkład Branagha jest przeze mnie umniejszany. Filmy na podstawie komiksów Marvela wytyczyły pewien trend, który został kupiony przez rzesze kinomanów. Tu nie ma miejsca na mdłe i patetyczne historyjki, ale heroizm przełamany dystansem i humorem, który doskonale pasuje do współczesności. „Thor: Mroczny świat” nie udaje, że jest czymś więcej niż rozrywką i nie robi z widza idioty. Przy tym pozostaje dobrym, wciągającym filmem z nieco irytującą Natalie Portman, ale z doskonałą resztą obsady.

Nie miałam wyboru, obejrzałam film z dubbingiem. Osobiście uważam, że ta forma w filmie aktorskim to czyste zło, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Z pewnością powtórzę sobie seans w domowym zaciszu najlepiej z angielskimi napisami (mam wadę słuchu i nawet na dubbingu pouciekały mi co ciekawsze riposty, ale „zatkało kakao” słyszałam nazbyt wyraźnie). Warto poczekać do napisów końcowych. Tym razem nie pojawił się Nick Fury, ale Kolekcjoner (Benicio Del Toro) z zapowiadanego na koniec lata „Guardians of the Galaxy”. Jeśli „Thor” Branagha nie przekonał, to film Taylora oraz londyńskie widoki powinny to naprawić. W końcu nieczęsto zdarzają się udane sequele, które na sam koniec serwują atomowego twista.

Ostoja ziemskiej myśli naukowej?

Welcome to the Punch/Czas zapłaty (2013), reż. Eran Creevy

Tytuł polski: Czas zapłaty
Tytuł oryginalny: Welcome to the Punch
Reżyseria: Eran Creevy
Scenariusz: Eran Creevy
Zdjęcia: Ed Wild
Muzyka: Harry Escott
Obsada: James McAvoy, Mark Strong, Andrea Riseborough, Peter Mullan, David Morrissey, Daniel Mays
Czas trwania: 96 minut
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Monolith Video
Ocena: 2/6

Welcome to the Punch (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);



Od momentu wyświetlenia pierwszego filmu powstało tyle scenariuszy, że naturalnym jest świadomość skończoności puli. Jeśli pomysł nie jest najświeższy, a opowiadana historia nie sili się na przebłyski innowacyjności – pozostaje kuszenie obsadą. Prawda jest taka, że nie obejrzałabym „Czasu zapłaty” gdyby nie James McAvoy, ale i jego obecność nie przykryła faktu, że film mnie zmęczył. To już drugi film w dorobku brytyjskiego reżysera. Eran Creevy ma na swoim koncie „Shifty”, który zdobył garść nominacji do BIFY i BAFTA. Jego drugie dzieło nie zdobyło uznania i całkiem słusznie.

Max Lewinsky (James McAvoy) to młody policjant zaangażowany w sprawę schwytania jednego z najbardziej poszukiwanych złodziei, Jacoba Sternwooda (Mark Strong). Był naprawdę blisko schwytania, ale zarobił nie tylko kulkę w kolano, ale i porażkę ciążącą na jego karierze. Po 3 latach nadarza się okazja do zatarcia tamtego niepowodzenia, ale Lewinsky nie jest tym samym gliniarzem. Poza urazem fizycznym (Max regularnie ściąga wodę z kolana) nie uniknął obrażeń natury psychicznej – zmęczony, tłumiący w sobie złość i niezdolny do życia w normalności. Jego partnerka, Sarah Hawks (Andrea Riseborough) nie ma z nim łatwego życia, ale chce z nim pracować. Razem angażują się w sprawę, która okaże się być poważniejsza niż schwytanie arcyzłodzieja.

Andrea Riseborough, James McAvoy

„Czas zapłaty” ma świetny, dynamiczny początek. Pościg skąpany w ciepłych barwach miejskich lamp robi wrażenie. Kiedy akcja przenosi się 3 lata do przodu, dominacja ciepłych odcieni ustępuje miejsca tym zimnym i ponurym. Jednocześnie podskórnie czuć, że to nie będzie udany film i nie mija dużo czasu, kiedy odczucie staje się faktem. Mogę podejrzewać, że Creevy miał ambicje nakręcenia psychologicznego thillera policyjnego. Widać, że konstruując świat bohaterów unikał czerni i bieli, stawiając na kubeł szarości. Miały być dylematy, wątpliwości, ale… to już było. Niesamowita wtórność jaką charakteryzuje się „Czas zapłaty” jest tak niebywała, że staje się jaskrawym przykładem filmu zbędnego. Zupełnie jak „Idy marcowe” George’a Clooneya. Naprawdę szkoda obsady na której tle wyraźnie wyróżnia się Andrea Risenborough. Reszta praktycznie nie podjęła wysiłku.

Czy film miał jakikolwiek potencjał? Niestety nie. Historię na samym starcie można zaliczyć do grona oklepanych do bólu. Stąd finałowa potyczka, która powinna trzymać w napięciu, praktycznie nie rusza. Klapa finansowa tylko potwierdza, że dobre nazwiska nie wystarczą za cały film, a może już nie mają takiego magnesu jakby się wydawało? Szkoda czasu na „Czas zapłaty”, bo przy tylu premierach z pewnością znajdą się lepsze filmy. Zdecydowanie lepiej zobaczyć McAvoy’a w „Transie”, Riseborough w „Niepamięci” czy Stronga w jakiejś innej produkcji. A drugi film Creevy’ego niech przykryje kurz i odejdzie w niepamięć.

Mark Strong

Prisoner/Labirynt (2013), reż. Denis Villeneuve

Tytuł polski: Labirynt
Tytuł oryginalny: Prisoners
Reżyseria: Denis Villeneuve
Scenariusz: Aaron Guzikowski
Zdjęcia: Roger Deakins
Muzyka: Johann Johannsson
Obsada: Hugh Jackman, Jake Gyllenhaal, Terrence Howard, Maria Bello, Viola Davis, Paul Dano, Melissa Leo
Czas trwania: 153 minuty
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Monolith
Ocena: 5/6
Prisoners (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);



(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);Skandynawska aura kryminałów i thillerów powoli wchodzi do amerykańskich produkcji. Sukces książek Stiega Larssona dodał wody do młyna, który potem ściągał kolejne tytuły i formaty. Pesymistyczny i surowy nastrój balansujący między trudami życia, a jego beznadzieją zmiażdżył cukierkowość i lekkość z jaką kojarzy nam się życie na Zachodzie. „Labirynt” mało znanego Denisa Villeneuve’a wpisuje się w ten trend, ale nie mamy do czynienia ze zrzynaniem czy remake’iem. To jeden z tych trzymających w napięciu i dusznych filmów, które nie dają widzowi poczuć upływającego czasu.

Dwie rodziny gdzieś na przedmieściach. Finansowo im się nie przelewa, ale dzięki pracy są w stanie spojrzeć sobie w twarz i utrzymać najbliższych. Doverowie i Birchowie są bliskimi sąsiadami, którzy wspólnie spędzają święto Dziękczynienia. Kilka godzin później będą szukać swoich córek, które nagle zniknęły. Policja i okolice zostały postawione na nogi i podejrzany kamper oraz jego kierowca szybko zostali znalezieni. Problem w tym, że podejrzany Alex Jones (Paul Dano) nie tylko nic nie mówi, ale też sprawia wrażenie niezdolnego do zatuszowania śladów zbrodni. Policja zmuszona jest wypuścić podejrzanego z aresztu. Keller Dover (Hugh Jackman), ojciec porwanej Anny, po jednej konfrontacji z Jonesem jest przekonany o jego winie. Jednak nie mamy do czynienia z majakami zrozpaczonego rodzica, Jones sam  się zdradził. Nie mogąc się pogodzić z nieskutecznością organów ścigania (w końcu przy porwaniach czas odgrywa fundamentalną rolę), bierze sprawiedliwość we własne ręce.



Z pewnością rzuciła się w oczy samowola przy tłumaczeniu tytułu. O ile „Labirynt” jest bardziej tajemniczy i przykuwający uwagę, „Więźniowie” jednak zdecydowaniej otwierają umysł widza ku interpretacjom. Nie będę się rozpisywać nad zjawiskiem tłumaczeń tytułów na polskim rynku, nie zawsze radosna twórczość dystrybutorów jest dziełem nietrafionym i do tego stanowi doskonały materiał na osobny wpis. Niemal cały film atakuje nas surowymi zdjęciami, krajobrazem tęskniący za wiosną i aurą chłodno – deszczową. Smutek, złość i rozgoryczenie wydają się być nie tylko czymś naturalnym, ale i pożądanym. Dylematy moralne, których tu nie brakuje stanowią esencję „Labiryntu”, a modlitwa „Ojcze nasz” wymawiana na samym początku może okazać się kluczem. W pewnym momencie Keller, żarliwie modląc się do boga, nie jest w stanie wymówić „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

Dwie rodziny, jedna tragedia, ale odmienny sposób radzenia sobie z sytuacją. Głową Doverów jest Keller (rewelacyjny Jackman), który tkwi w przekonaniu, że jego świętym obowiązkiem jest ochrona najbliższych. Podchodzi do sprawy impulsywnie, ale też racjonalnie i nieco paranoicznie. Jak inaczej ocenić fakt, że piwnica jest składem rzeczy niezbędnych do przetrwania na wypadek klęsk żywiołowych czy wojny? Kiedy bierze sprawiedliwość w swoje ręce, zaczyna się jego porażka. Jego czyny wpędzają go w tytułowy labirynt i czynią go więźniem. Birchowie są spokojniejsi, wycofani na drugi plan. Jednak ich postępowanie nie jest mniej niepokojące niż Kellera. Można powiedzieć, że niemal każda postać jest metaforycznym więźniem. Ksiądz spowiadający zbrodniarza, matka oglądająca nagranie zaginionego przed laty syna, Bob Taylor tkwiący w dziecięcej traumie. Najgorsze jest to, że widz nie ma legitymacji do oceniania, a tym bardziej krytykowania bohaterów. Możemy teoretyzować, ale obyśmy nie musieli poznawać naszych granic, kiedy w grę wchodzi życie naszych dzieci.



W tej całej rozpaczy lawiruje detektyw Loki (Jake Gyllenhaal), który ma wysoki wskaźnik rozwiązanych spraw. W swoich działaniach musi nie tylko być skutecznym, ale też przestrzegać przepisów prawa i współpracować z rodzinami ofiar. Jego postawa, charakter bardziej przypomina obserwatora z zewnątrz. Niespecjalnie przejmuje się uczuciami rodzin, nie dba o ich komfort psychiczny, można go nawet posądzić o grubiaństwo. Jednak im dłużej go obserwujemy, doceniamy jego metodykę pracy – drobiazgowe, nieustanne poszukiwanie tropów, a przede wszystkim zmaganie się z przełożonymi. Wątek śledztwa nie jest specjalnie zajmujący, a fałszywe ślady powoli układają w głowie widza całą układankę. To ciągle oczekiwanie, przeżywanie dramatu, dylematy natury moralnej stanowią tą lepszą część filmu. W tych scenach panuje niesamowicie duszna i mocna atmosfera, która wciąga widza w samo oko cyklonu i zasiewa w nim niełatwe uczucia oraz myśli.

To co najlepsze nie trwa wiecznie, w końcu trzeba rozwiązać zagadkę, odnaleźć zaginione i doprowadzić do zakończenia. Ostatnie pół godziny tempo i nastrój zmieniają płytę przeskakując na zachodnie i sprawdzone standardy. W porównaniu z początkiem nie można nie czuć rozczarowania, ale na tle innych filmów tego gatunku broni się naprawdę dobrze. Można mieć pretensje do zakończenia, a właściwie jego braku – dla mnie pozostaje jednym z bardziej wyrazistych i udanych. Chciałoby się, aby rodzina Birchów była bardziej wyeksponowana. Praktycznie zignorowano starsze rodzeństwo zaginionych ograniczając się do jednorazowych wybuchów złości. Z drugiej strony „Labirynt” to bardzo długi film – trwa niemal dwie i pół godziny,ale jak już wspomniałam, nie czuje się tego upływu czasu. Najnowszy film Denisa Villeneuve’a nie jest filmem na każdą porę, nastrój czy okazję. Z pewnością warto zagospodarować nieco więcej czasu być obejrzeć i samemu ocenić nie tylko „Labirynt”, ale też na nowo spojrzeć na swoje przekonania.