Nie jesteś aż taki cool Mr. Deadpool.

Jedną z najbardziej wyczekiwanych premier kinowych, a szczególnie tych bazujących na oryginale komiksowym jest „Deadpool” Tima Millera. Patrząc na dorobek reżysera można przecierać oczy ze zdumienia, ale jak się nieco wgłębi w temat filmu to poszczególne elementy składają się w całkiem logiczną całość. Jedyną twarzą filmu jest Ryan Reynolds, który tak wczuł się w postać Wade Wilsona aka Deadpool, że można snuć fantastyczne teorie, że właśnie na Kanadyjczyku oparto tę postać. Reynolds równa się Deadpool, co ma swoje dobre i złe strony. Jak wiadomo, kwestie Deadpoola w kaszaniastym „X-Men: Geneza Wolverine”, były w dużej mierze autorstwa samego aktora. Reynolds aktywnie podszedł do procesu produkcji omawianego filu. Dostaliśmy właśnie taki radosny twór, ale im bliżej napisów końcowych to jakoś nie byłam w stanie przed samą sobą ukryć rozczarowania. Przecież byłam dobrym targetem dla tego filmu.

Troszkę spoilerów

Owszem, przede wszystkim szłam na Deadpoola, a dopiero w drugiej kolejności na film. Kampania reklamowa, która jest wprost fenomenalna, zrobiła swoje – ja jej nie potrzebowałam, ale z wielką przyjemnością obserwowałam. Z jednej strony pasowała do charakterystyki tytułowego bohatera, a z drugiej była przejawem tego co bardzo lubię – twórczego podejścia, dystansu i autoparodii. Po drodze natrafiłam na kilka tekstów mających choć pobieżnie zapoznać mnie z bohaterem, bo co tu ukrywać – w Polsce jest on słabo znany poza środowiskiem fanatyków komiksów. Miałam w miarę klarowny obraz, bo chciałam być solidnie przygotowana pod jedną z najgłośniejszych premier tego roku. Bardzo chciałam dołączyć do grona zachwyconych, wrzucić swojego świeżego pomidora do koszyka wypełnionego po brzegi. Uważałam się za target idealny, bo w sumie niestraszny mi czarny humor czy też balansujący na granicy dobrego smaku. W czym tkwi problem? Wracając z kina zastanawiałam się co w moim odczuciu zawiodło. Analizowałam swoje oczekiwania względem tego co zobaczyłam. Najbardziej raziła mnie dysproporcja między fabułą (brak), a zabawnymi kwestiami (przytłaczająca ilość) – powstał kolos na glinianych nogach.

Ryan-Reynolds-und-Morena-Baccarin-in-DEADPOOL

Wade i Vanessa to bardzo dobrana para nadająca na podobnych falach. Polubiłam ich razem, wytwarzają pewną chemie i stanowią pewne wyobrażenie o takim fajnym i sympatycznym związku – tu każdy z partnerów jest totalnie sobą.

Skupmy się na Wade Wilsonie. Jako postać będąca w centrum filmu i niosąca jego ciężar na swoich barkach jest zbyt płaska. Zamiast bohatera, który w jakiś sposób byłby bliski, którego chciałoby się lepiej poznać i zrozumieć – dostaliśmy maszynkę do mniej lub bardziej udanych dowcipnych kwestii. Co właściwie o nim wiemy? Były komandos wywalony z armii za zbyt luźne podejście do dyscypliny. Obecnie można go wynająć do mniej lub bardziej brudnej roboty. Poznaje Vanessę, kobietę idealnie skrojoną pod niego, ale pojawia się rak. Humor zdaje się być jego nieodłącznym towarzyszem, potrafi dowalić prosto z mostu – innym słowem „umie rzeź”. Można przyjąć, że dowcip jest jego orężem, sposobem aby nie poddać się zupełnie i po swojemu oswoić rzeczywistość. Jednak im dalej tym to jechanie na jednej nucie przez większość filmu zaczyna być męczące i irytujące. Scena diagnozy jeszcze coś daje choć nie wychodzi poza ramy sztampy. Bardzo zirytowała mnie scena w której Wade chce się pokazać Vanessie, ale ludzie nie kryją obrzydzenia tym co widzą. To było złe i bardzo wyraźnie pokazało, że twórcy nie są w stanie udźwignąć części dramatycznej filmu spłycając film jeszcze bardziej.

584326_1.1

Ach ten Ajax. Ed Skrein ma niesamowitą prezencję oraz zalążki charyzmy i całkiem dobrze sobie radził dzieląc ekran z Ryanem Reynoldsem. Niestety potem kazano jego postaci robić to co zazwyczaj się każe robić czarnym bohaterom i czar prysł. Jednak potencjał został dostrzeżony.

Pod względem fabularnym film leży i kwiczy. Dostajemy standardową historię z małymi przetasowaniami czasowymi. Nie zawsze jestem takim wymagającym widzem, ale nie pamiętam kiedy to tak bardzo mi przeszkadzało. W skrócie idzie to tak: umierający eks komandos idzie na eksperymentalne leczenie, ale coś idzie nie tak – robi się brzydki. Potem ten poluje na tego, co mu to zrobił. Ten co mu to zrobił porywa mu kobietę. Deadpool odbija swoją kobietę. To jest podstawowy szkielet wokół którego budowane są mniej lub bardziej udane skecze. Dlatego odbiór filmu jest zależny od poczucia humoru odbiorcy. Osobiście lubię wątek taksówkarza czy Jacka Hammera. Byłam zażenowana podczas większości scenek z niewidomą Al, a wątek Colossusa oraz Negasonic Teenage Warhammer był jakiś biedny. Żeby chociaż główny villain odrobił pracę domową, ale dobre pierwsze wrażenie zginęło gdzieś po drodze śmiercią tragiczną. Pozostaje tylko cudowna Vanessa, ale przez te niespełna dwie godziny nie pojawia się zbyt dużo. Ech…

DEADPOOL

W sumie wątek najtańszych X-Menów mnie zasmucił. Z jednej strony źródło kpin, ale jak Deadpool znalazł się w przysłowiowej „czarnej dupie” to jednak potrzebni. Chyba za mocno z nimi empatyzowałam.

Wiem, że „Deadpool” to taka zabawa w piaskownicy za duże pieniądze, które wielokrotnie się zwróciły. Tu nie chodzi o wielkie, przełomowe kino. Może to być nawet etiuda studencka o walorach fizycznych antybohatera. Z pewnością film zrobił wiele dobrego dla kategorii R, bo od lat słychać narzekania na PG-13, które uznawane jest za najbardziej dochodowe. To nie tak, że przed filmem Tima Millera nie było udanych filmów opartych na komiksie przeznaczonych dla dorosłych. Wystarczy wspomnieć „Watchmen”, „Sin City” czy „300” – tylko ich sukces nie był tak spektakularny jak bohatera dzisiejszego wpisu. Te filmy miały solidne podstawy w postaci scenariusza i na tych filarach kwitły mroczne klimaty, posępni bohaterowie i wszystko spowijała gęsta mgła przygnębienia i rezygnacji. Gdyby film Millera miał solidne podstawy byłby czymś więcej niż pustą rozrywką, a taka najwyraźniej mnie nie cieszy.

Mimo wszystko cieszy mnie sukces tego zjawiska, bo nawet jeśli film przeważnie ssie, to odpryski okołofilmowe niewątpliwie wzbogacają popkulturę. Trochę dowcipów było trafionych w punkt, że te zbyt wysilone i wulgarne tracą na znaczeniu. Do tego bardzo lubię Ryana Reynoldsa, że jego sukces zwyczajnie mnie cieszy mimo tego rozczarowania. Mam też dziwne wrażenie, że coś było nie tak z tłumaczeniem – czasem gramatyka kulała, a może to były literówki. Możliwe, że wrócę do tego filmu by to zweryfikować – jednak nie stanie się to zbyt prędko.

Ps. Jak wiecie Polska została dostrzeżona jako jedyny kraj, który nie miał „Deadpoola” na pierwszym miejscu w pierwszym weekendzie. Dlatego odsyłam Was do wpisu Zwierza popkulturalnego z którym zgadzam się w całej okazałości.

Ps 2. Na „Planecie singli” bawiłam się o niebo lepiej. O dziwo.

4 uwagi do wpisu “Nie jesteś aż taki cool Mr. Deadpool.

  1. „Na „Planecie singli” bawiłam się o niebo lepiej” – serio? jakieś niebotyczne kolejki widziałam na ten film, ale jakoś nie mogę uwierzyć w to, że w Polsce powstała jakaś sensowna komedia romantyczna.

    Polubione przez 1 osoba

    1. To jest bardzo sensowne kino – wypełnia ramy gatunku, ale zarys fabularny jest naprawdę fajny. Film ma dużo dobrych i mało słabych momentów. Można się pośmiać i wzruszyć refleksyjnie. Nawet scena finałowa jest rozbrajająca. Ten film miał przede wszystkim fabułę, a humor to tylko dodatek.

      Polubione przez 2 ludzi

Dodaj komentarz