Kategoria: film: 6/6

Gravity/Grawitacja (2013), reż. Alfonso Cuaron

Tytuł polski: Grawitacja
Tytuł oryginalny: Gravity
Reżyseria: Alfonso Cuaron
Scenariusz: Alfonso Cuaron, Jonas Cuaron
Zdjęcia: Emmanuel Lubezki
Muzyka: Steven Price
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Warner Bros Polska
Ocena: 6/6

Gravity (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);


Zwiastun pojawił się nagle, a po nim świadomość jak bardzo nieobecny był Alfonso Cuaron. Premiera „Ludzkich dzieci” miała miejsce siedem lat temu, potem meksykański reżyser unikał długich metraży skupiając się na dokumencie. „Grawitacja” to powrót w wielkim stylu o jakim marzy się wielu, a udaje dosłownie garstce. Opowiedzenie dramatu rozbitków rozgrywającego się w kosmosie wydaje się być karkołomne, szczególnie w czasach kompromisu między wolnością artystyczną, a wymogami wytwórni. Jednak powstał film doskonały pod wieloma względami.

O czym właściwie jest „Grawitacja”? Mamy ekspedycję NASA, której zadaniem jest naprawienie uszkodzonego satelity i katastrofę, której oddech będziemy czuć niemal do samego końca. Ryan Stone (Sandra Bullock) i Matthew Kowalski (George Clooney) jako jedyni przetrwają deszcz odłamków, ale zostaną sami i to dosłownie. Nie mają czym wrócić na Ziemię, nie mają kontaktu z Houston – dryfują w przestrzeni kosmicznej i można zakładać, że czeka ich powolna śmierć. Jednak Cuaron poszedł w stronę thillera, skupiając się na teraźniejszości i walce o przetrwanie. Żadnych retrospekcji czy flashbacków, które wyprowadziły akcję z rytmu i oderwałyby widza od emocji. Film wciąga niesamowicie, a zapowiadając się na leniwą i egzystencjalną przypowieść, zaskakuje ogromem akcji i dynamiką. 



Jeśli po sukcesie „The Social Network” wypłynęło nazwisko Aarona Sorkina, po „Grawitacji” wszyscy będą mówić o Emmanuelu Lubezkim. Operator rodem z Meksyku ma na koncie nie tylko 6 filmów wspólnie zrealizowanych z Cuaronem, ale też takie tytuły jak „Jeździec bez głowy”, „Frida” czy „Drzewo życia”. Jednak to, co osiągnął w „Grawitacji” ociera się o maestrię. Przy wykorzystaniu niemałego budżetu (chodzi o 100 milionów $, które powoli się zwracają) osiągnął zdumiewający efekt nie tylko na polu technicznym, ale też dramaturgicznym. Nie tylko pokazał piękno i potęgę kosmosu, ale też uczynił je bardziej namacalnym. Po tym seansie dalej spoglądamy w nocne niebo, ale coś się zmieniło. Może dalej dryfujemy wraz z osamotnionymi bohaterami, a może zastanawiamy się jak piękny musi być Ganges widziany z kosmosu? „Grawitacja” to feeria doznań, które wpasowują się w definicję „magii kina”.



Od muzyki piękniejsza jest tylko cisza. Tylko twórcy filmowi rzadko o tym pamiętają. Do dzisiaj wspominam przejmującą ciszę w „Mroczny Rycerz powstaje”, a w „Grawitacji” jej nie brakuje. To rzadki i jednocześnie cudowny moment, kiedy w kinie zapada cisza – nikt nie śmie się odezwać, czuć grozę i bliskość sytuacji. Kiedy ten moment przerywa muzyka, nie ma miejsca na rozczarowanie, ponieważ Steven Price zgrabnie przechodzi od spokojnych tonów do mocnych i impulsywnych. Muzyka doskonale współbrzmi z obrazem, ale i tak najbardziej pamięta się te chwile przepełnione ciszą.



Po wyjściu z kina pomyślałam o filmie Stanley’a Kubricka „2001: Odyseja kosmiczna” z 1968 roku – dziele imponującym wizualnie, ale merytorycznie niezrozumiałym. „Grawitacja” jest filmem przemyślanym, logicznym i zapiętym na ostatni guzik. Cuaron zaznacza swoją obecność, kiedy Kubrick pozostawia widza osamotnionego. Można uznać porównanie kosmicznego thillera z klasykiem science – fiction za nadużycie, ale „Grawitacja” nie udaje, że jest filmem wybitnym, a jednak nim się stała. Może przemawia przeze mnie słabość do Alfonso Cuarona, który nie zawiódł mnie żadnym filmem („Harry Potter i więzień Azkabanu” to moja ulubiona część serii)? Jednak pamięć 90 minut pełnych napięcia, emocji i totalnego zaangażowania mówi sama za siebie.

Duet Cuaronów (ojciec i syn) rzucił wyzwanie kosmosowi i wyszedł z niego zwycięsko. Film pachnący mainstreamem, w rzeczywistości jest kameralny i stonowany. Na tle przestrzeni wysypanej gwiazdami jesteśmy niezwykle malutcy, a nasze istnienia są kruche i krótkie. Cuaron posiada ten talent przeobrażania topornej masy w dzieło przepełnione duszą. „Grawitacja” to nie tylko survival w kosmicznym wydaniu, bo podskórnie czuje się coś więcej. Choćby wartość nadziei i zadanie sobie pytania „co nas motywuje do codziennego wstawania z łóżka”. Dla takich filmów warto chodzić do kina.

PS. Jak oglądać to w 3D. Nie pamiętam kiedy zdarzyło mi się podskoczyć w fotelu.



Za seans wysyłam kosmiczne podziękowania dla Warner Bros. Polska


Trance/Trans (2013), reż. Danny Boyle

Tytuł polski: Trans
Tytuł oryginalny: Trance
Reżyseria: Danny Boyle
Scenariusz: Joe Ahearne, Jon Hodge

Zdjęcia: Anthony Dod Mantle
Muzyka: Rick Smith
Rok produkcji: 2013
Dystrybutor: Imperial CinePix
Ocena:6/6

Trance (2013) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);


Do dzisiaj nie obejrzałam „Trainspotting”, jak wiele innych tytułów, które podchodzą pod definicję kanonu filmowego lub chociażby jego gałęzi. To jeden z pierwszych filmów dodanych do gazety „Film”, której już z nami nie ma, a ostatnio sprawdzając wciąż ładnie śmigał. Tak naprawdę o Dannym Boyle’u najgłośniej było za sprawą „Slumdoga. Milionera z ulicy”, ale to „127 godzin” było kinem, które mnie bez reszty zachwyciło. Jednak wybierając „Trans” tak naprawdę wybrałam Jamesa McAvoy’a i otrzymałam wciągające i zaskakujące kino.

Simon (James McAvoy) pracuje w prestiżowym domu aukcyjnym w Londynie. Krótka historia kradzieży dzieł sztuki wyrobiło jedną maksymę: nie bądź bohaterem – żadne dzieło sztuki nie jest warte ludzkiego życia. Jednak złodzieje nie śpią i celem kradzieży staje się „Burza na jeziorze galilejskim” autorstwa Rembrandta. Simon na jedną sekundę zapomina o szkoleniu, by z chwilowego bohatera przemienić się w mężczyznę z urazem głowy. Ten cios okaże się być brzemienny w skutkach, a amnezja okaże się być najmniejszym problemem. Okazuje się, że dzieło Rembrandta nie trafiło do Francka (Vincet Cassel) i jego ekipy – korzystając z zamieszania, nasz bohater musiał położyć na nim swoje ręce. Tylko jak wydusić namiary na grubą forsę od człowieka który nic nie pamięta? Ratunek tkwi w hipnoterapii i podejmuje się jej Elizabeth Lamb (Rosario Dawson).


Ludzki umysł to zagadka, która stanowi doskonały materiał na film. Wystarczy wspomnieć choćby „Incepcję”, gdzie widz zwyczajnie się pilnuje by niczego nie przegapić i jak najwięcej zrozumieć. „Trans” nie jest sztampowym thillerem, gdzie bohater z amnezją ucieka przed bandytami. Podział na dobro i zło jest nielinearny, niewyraźny i bardzo mobilny. Sam fakt, że bohaterowie poddają się hipnozie wzbudza podejrzenie – czy faktycznie mamy do czynienia z rzeczywistością czy też manipulacją. Kto tu naprawdę jest oprawcą, a kto ofiarą? Im bardziej zagłębiamy się w historię, im bardziej jesteśmy przekonani kto za tym wszystkim stoi – to i tak coś nas zaskoczy. 



Podstawą jest scenariusz, rewelacyjny scenariusz. Tak zagmatwać i przestawić z natury prostą historię to jest sztuka. Patrząc na dorobek scenariuszowy Ahearne’a i Hodge’a, to można przypuszczać, że ten pierwszy pobierał nauki u tego drugiego pracując nad „Transem”. Możliwe, że efekt nie byłby taki piorunujący, gdyby nie obsada, reżyseria i montaż, ale scenariusz to podstawa. Dawno nie widziałam tak gęstego pojedynku między trojgiem bohaterów, gdzie granica między jawą, a snem była tak nieoczywista.
Role rozłożono bardziej pod kątem fizyczności, co z jednej strony jest banalne, ale też niepozbawione zmysłu geniuszu. Jeśli dajemy się nabrać na samym początku, pozwalając umieścić swoje postrzeganie w konkretne ramy – punkt dla twórców. Jak nie pomyśleć, że Cassel to zbir, McAvoy szary obywatel, a Dawson zaś łagodna kobieta? Dajemy się nabrać niemal do końca, nawet ostrożnie analizując sytuację, a ja lubię być nabierana, szczególnie w taki sposób.




„Trans” nie zarobił wielkich pieniędzy, co może zastanawiać przy sukcesie „Slumdoga. Milionera z ulicy”, ale nie dziwi kiedy został opatrzony kategorią R. Film jest brutalny, ale nie rażąco. Przekleństwa padają, ale są naturalne. Nagość, szczególnie w wydaniu kobiecym, nie sprawia wrażenia wepchniętego na siłę. Co ciekawsze, jedna scena ma swoje uzasadnienie w fabule. Nie spodziewałam się po nim wiele, ale okazał się być jednym z najlepszych, najbardziej wciągających filmów jakie w tym roku widziałam. Może końcówka lekko zawodzi, ale nie jest w stanie umniejszyć tych prawie dwóch godzin.

How to train your dragon/Jak wytresować smoka (2010), reż. Dean DeBlois, Chris Sanders

Tytuł polski: Jak wytresować smoka
Tytuł oryginalny: How to train your dragon
Na podstawie: „Jak wytresować sobie smoka”, Cressida Cowell
Reżyseria: Dean DeBlois, Chris Sanders
Scenariusz: Dean DeBlois, Chris Sanders, William Davies
Muzyka: John Powell
Rok produkcji: 2010
Dystrybutor: Imperial CinePix
Ocena: 6/6

How to Train Your Dragon (2010) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);


Rok w którym przyszło mi stwierdzić, że chyba jestem za stara na bajki i filmy animowane, okazał się być przełomowym. Dawno nie dane mi było zobaczyć tylu animacji, jakby owo stwierdzenie uruchomiło tajemną zapadkę, która ma za zadanie udowodnić mi jak bardzo się mylę. Bo myliłam się i to grubo – filmy dla dzieci wciąż potrafią wciągnąć, rozbawić i wzruszyć. A jak jeszcze dochodzi do tego towarzystwo czterolatki – przyjemność miesza się z odpowiedzialną rolą wprowadzania młodszego pokolenia w świat dziesiątej muzy. „Jak wytresować smoka” to rewelacyjny film, który wciąga młodego widza i nie zanudza starego.


Seria brytyjskiej autorki Cressidy Cowell liczy sobie dwanaście tomów, ale w Polsce zdaje się być praktycznie znana. Może fakt iż o autorce dowiedziałam się jakiś kwadrans przed przystąpieniem do pisania nic nie znaczy, ale skoro od premiery filmu minęły 3 lata  – jednak coś znaczy. Nasz rynek jest jednak trudny, a portfele niezbyt pokaźne – nie to co na Zachodzie. Seria zwróciła uwagę studia DreamWorks, które dostrzegło potencjał w opowieści o chłopcu z wikińskiej wioski, który oswaja smoka na przekór wieloletnim tradycjom. Powiew świeżości między skostniałe filary tradycji to nic nowego, ale dla młodego widza takie pojęcie nie istnieje.



Gdzieś tam, gdzie wikingów jest pod dostatkiem, znajdujemy nadmorską wioskę Berk. Na pozór idylliczna społeczność zmaga się z jednym problemem – jest notorycznie atakowana przez smoki.  Czkawka znacząco wyróżnia się na tle współbraci. Nie tylko ma fizjonomię chudeusza, ale jest zwyczajną ofermą, która cudem nie zrównała kuźni z ziemią. Syn wodza jest pomocnikiem kowala, czy mogło być gorzej? W czasie jednego z nocnych ataków, Czkawka zestrzeliwuje jednego ze skrzydlatych – jednak nikt mu nie daje wiary. Chłopiec wyrusza więc na poszukiwanie dowodu, który zmieniłby jego pozycję w oczach wioski. Jednak nie jest w stanie zabić smoka i w efekcie go uwalnia. Nie wie jeszcze, że ta decyzja będzie najlepszą w jego życiu.

Aby skraść serce widza, kluczowym był proces kreowania smoka zarówno na płaszczyźnie wizualnej, co i behawioralnej. Szczerbatek jest po prostu przeuroczy, a oparcie jego  wyglądu charakteru na zachowaniach zaobserwowanych u kotów (chociaż odniosłam wrażenie, że smokowi mentalnie bliżej do psa) okazał się być strzałem w dziesiątkę. Sekwencje oswajania Szczerbatka przez Czkawkę to ciąg zabawnych i uroczych scenek, które urozmaicają seans, ale nie przesłaniają przesłania, które jest czytelne, ale też pokazane w naturalny sposób. Bądź sobą – w dzisiejszych czasach to jest trudne i wymaga niezwykłej siły charakteru. Inność, choć z początku wyśmiewana, z czasem zaczyna imponować nie tylko swoją siłą, ale przede wszystkim mądrością. Czkawka nie tylko nie myśli jak inni, ale swoje doświadczenia  i intuicję przekuwa na wiedzę. Uwolnienie smoka jest tym doświadczeniem, które wywróciło do góry nogami wszystko, co wiedział o tych stworzeniach.

Wybór smoka, a nie innego realnego zwierzęcia daje duży margines bezpieczeństwa, jeśli chodzi o inspiracje małych widzów. Można być pewnym, że dziecko nie pojedzie na północ w poszukiwaniu smoka do oswojenia. Oczywiście nie ma co demonizować i wątpić w rozsądek naszych miniatur, ale produkcje pokroju „Mój przyjaciel lis” to jednak krok w złym kierunku. A smoki są fajne, różnobarwne i równie prawdopodobne co Oscar dla Lindsay Lohan.

„Jak wytresować smoka” porusza też ważną kwestię różnic pokoleniowych i towarzyszącym im konfliktom. Chyba każdy z nas zmagał czy wciąż się zmaga z wyobrażeniami rodziców, ich pojęciem naszego dobra i brakiem zrozumienia naszej natury. Podkreślany brak dialogu jest szczególnie widoczny w scenie, kiedy ojciec Czkawki próbuje porozmawiać z synem przed wyprawą w morze. Rozmowa jest niezwykle drętwa, sztampowa i krępująca dla obu stron. Podstawowa różnica między Czkawką, a Meridą z filmu „Merida Waleczna” to fakt, że młody wiking liczy się z uczuciami innych, kiedy szkocka księżniczka ma ich po prostu w nosie. Dlatego łatwiej jest kibicować oswajaniu nieznanego niż odkręcaniu skutku totalnej głupoty.

Dobry wynik w box office uruchomił franczyzę, której kontynuację przyjdzie nam zobaczyć w przyszłym roku. Po czterech latach w kinach pojawi się „Jak wytresować smoka 2” i mam nadzieję, że nie podzieli losu „Uniwersytetu Potwornego”, który zapomniał do kogo właściwie ma być skierowany. Szkoda by było skompromitować tak dobry film, ze znakomitym scenariuszem i dopracowaną dramaturgią.







Vertigo/Zawrót głowy (1958), reż. Alfred Hitchcock

Tytuł polski: Zawrót głowy
Tytuł oryginalny: Vertigo
Na podstawie: „Vertigo”, Pierre Boileau i Thomas Narcejac
Reżyseria: Alfred Hitchcock
Scenariusz: Samuel A. Taylor, Alec Coppel
Zdjęcia: Robert Burks
Muzyka: Bernanrd Herrmann
Rok produkcji: 1958
Dystrybutor: Universal Pictures
Ocena: 6/6

Vertigo (1958) on IMDb(function(d,s,id){var js,stags=d.getElementsByTagName(s)[0];if(d.getElementById(id)){return;}js=d.createElement(s);js.id=id;js.src=”http://g-ec2.images-amazon.com/images/G/01/imdb/plugins/rating/js/rating.min.js”;stags.parentNode.insertBefore(js,stags);})(document,’script’,’imdb-rating-api’);

Idąc tropem wspólnych filmów Alfreda Hitchcocka i Jamesa Stewarta, trafiłam na ich ostatni projekt „Vertigo” znany w Polsce jako „Zawrót głowy”. Miałam w zasadzie nikłą wiedzę o filmie i nie byłam gotowa na to, co nastąpiło. W moim osobistym rankingu przebija „Okno na podwórze” i jeszcze kilka zacnych dzieł. Chociaż niedoceniony w swoim czasie zarówno przez publiczność jak i krytykę, teraz uznawany za jeden z najlepszych filmów wszechczasów.

Film zaczyna się pościgiem policji za przestępcami. Akcja dzieje się na dachu, w pewnej chwili John „Scottie” Ferguson (James Stewart) przeskakuje z jednego dachu na drugi. Niestety okazał się być mało skoczny i ląduje uczepiony rynny. Spogląda w dół. Wysokość, która dotychczas nie robiła na nim wrażenia, stała się przerażająca. Obraz rozciąga się w nieskończoność. Policjant, który próbuje uratować Scottiego, spada w dół. Ferguson odchodzi ze służby i próbuje zwalczyć akrofobię stosując metodę małych kroków. Pewnego dnia stary znajomy, Gavin Elster (Tom Helmore) prosi go o przysługę. Chce, by śledził jego żonę Madeleine (Kim Novak). Nie, nie chodzi o zdradę. Kobietę opanował duch, który chce by popełniła samobójstwo. Scottie ma przede wszystkim zdobyć informacje na temat zachowań kobiety i powstrzymać przed ostatecznym krokiem. Zebrany materiał miał być wykorzystany przez psychiatrów. Właśnie w takiej placówce Elster chciał umieścić małżonkę. I tak się zaczyna obserwowanie młodej kobiety, która jeździ po San Francisco odwiedzając miejsca związane z prześladującym ją duchem. Ferguson niezbyt chętnie zgodził się podjąć tego zadania, z czasem Madeleine zaczyna go coraz mocniej fascynować. Nic więcej nie chcę pisać, bo mogę odebrać przyjemność z oglądania.
James Stewart i Tom Helmore
 
Pomysł na film na film wziął się z literatury, ale towarzyszyły temu ciekawe okoliczności. Pierre Boileau i Thomas Narcejac dowiedzieli się, że Hitchcock chciał nabyć prawa do ich książki zatytułowanej „Celle qui n’était plus”. Na jej podstawie powstał w 1955 roku film „Les Diaboliques”. Postanowili więc napisać powieść specjalnie dla Hitchcocka, czego owocem jest „D’Entre les morts”. Pierwotnie film nosił tytuł „From among the dead” i na szczęście przemianowano go na „Vertigo”, który uważam za bardziej intrygujący i pasujący do fabuły. Kim Novak nie była pierwszym wyborem reżysera do roli pani Elster. Alfred chciał zaangażować Verę Miles, która zagrała u niego choćby w słynnej „Psychozie” (seans ciągle przede mną). Jednak aktorka była w ciąży więc zdecydowano się na Kim Novak.
James Stewart dostał dobry scenariusz, który pokazał mi go od nieznanej dotąd strony. Cieszyłam się, że w „Oknie na podwórze” zagrał postać bardziej swobodniejszą w towarzystwie kobiet i ogólnie ciekawego i męskiego faceta. W „Vertigo” moim zdaniem przeszedł samego siebie, chwilami autentycznie się go bałam. Stewart odegrał szeroką gamę uczuć i emocji, ale zrobił to tak wiarygodnie, że siedziałam jak na szpilkach. Bo w gruncie rzeczy film traktuje o obsesji i sposób jej ukazania chwilami mrozi krew w żyłach. Nie jest sztuką zagrać maniaka z tikami na granicy szału. Wielka sztuka zaczyna się, gdy silny efekt jest rezultatem oszczędnych środków. Wspomniałam już, że „Zawrót głowy” to ostatni film Stewarta i Hitchcocka. Film poniósł porażkę i winą za to obarczył właśnie Jamesa. Jego zdaniem wyglądał za staro i nie przyciągnął widowni. Dla mnie to dość zaskakujące, w końcu widział jak się Stewart prezentuje. Może liczył na renomę nazwiska? W każdym razie nie obsadził go już więcej w swoim filmie, chociaż James był zainteresowany zagraniem w „Północ, północny zachód”. Co ciekawe, rolę powierzył Cary’emu Grantowi, który był 4 lata starszy od Stewarta.
Kim Novak
To był chyba mój pierwszy film z Kim Novak, która w „Vertigo” zrobiła na mnie niezłe wrażenie. Wyglądała tajemniczo, na swój sposób zjawiskowo i niemal pięknie. Reżyser i projektantka kostiumów Edith Head zadbali o to, by garderobie pani Elster nadać wyjątkowy wygląd. Dominowały odcienie szarości, który uważany jest za nietwarzowy dla blondynek. Właśnie strojem chciano podkreślić tajemniczość i pewną złowieszczość w osobie Madeline. Moim zdaniem dzieła dopełniły brwi, których chyba nie zapomnę do końca życia.
„Zawrót głowy” to piewszy film w którym użyto efektu złudzenia optycznego. Uzyskano go w wyniku zmiany ogniskowej obiektywu przy jednoczensym najeździe kamery. Dzięki temu widz mógł zobaczyć wysokość oczami akrofobika. Dla mnie, osoby niemal bez fobii, ten efekt zrobił wrażenie. Zwłaszcza w scenie na schodach dzwonnicy dopiero działa na wyobraźnię. Oglądając ten film doszłam do wniosku, że sceny stworzone przy udziale prymitywnych (jak na obecne czasy) środków, potrafią zdziałać więcej niż niejedna, komputerowo dopieszczona. Chodzi mi o sekwencję koszmarów sennych Scottiego, które wbiły mnie w fotel na dobre. Nie wiem czy ten dobór środków miał działać na podświadomość, ale przez moment nie wiedziałam co się dzieje i jak stamtąd uciec.
Barbara Bel Geddes i James Stewart
Film zrobił wrażenie nie tylko na mnie, ale też na znanych twórcach. Fani południowo – koreańskiego reżysera Park Chan – Wooka z pewnością obdarzają „Vertigo” pewną czcią. Ten film Hitchcocka pobudził w Parku chęć zostania reżyserem. Jego „Oldboy” zrobił na mnie wielkie wrażenie. Pod niemałym wrażeniem był z pewnością Brian de Palma, który pod wpływem „Vertigo” nakręcił w 1976 roku „Obsesję” z Genevieve Bujold i Cliffem Robertsonem. Osiem lat później elementy „Zawrotu głowy” zawarł w „Body double”. Nawet w „Otwórz oczy” Alejandro Amenábara widać wpływy filmu Hitchocka.
Ucieszyła mnie informacja, że wpływ „Vertigo” nie ominął jednego z moich ulubiuonych seriali jakim jest „Gdzie pachną stokrotki”. W odcinku „Bitches” została sparodiowana scena koszmaru sennego Scottiego. Aż się prosi by sprawdzić. Bardzo ciekawie do tematu podeszła grupa Faith No More. Teledysk do piosenki „Last cup of sorrow” to właściwie streszczenie najważniejszych momentów „Vertigo”. Rolę Kim Novak przejęła cudowna Jennifer Jason Leigh. Sam klip jak i piosenka w moim odczuciu są po prostu wyśmienite. Warto się jednak wstrzymać z oglądaniem teledysku, bo wiele scen jest jasnych po obejrzeniu filmu.
W ten oto sposób „Zawrót głowy” zawojował mnie bez reszty. Samo zdobycie filmu wymagało ode mnie cierpliwości, który wzbudzał mój apetyt.Istniało ryzyko, że film mnie rozczaruje i okaże się nie wart nawet połowy mojego entuzjazmu. Czułam się niemal jak po obejrzeniu „Gran Torino” i stąd moja wysoka nota.
I had a dream…
Pierwsza publikacja: 8 marca 2009
Korekta: literówki, powtórzenia itp.
Uwagi: Kiedy przypadkiem natknęłam się na seans w telewizji, a była to już połowa filmu, nikt nie był w stanie mnie odciągnąć.

Ágora/Agora (2009), reż. Alejandro Amenabar

Tytuł polski: Agora
Tytuł oryginalny: 
Ágora
Reżyseria: Alejandro Amenabar
Scenariusz: Alejandro Amenabar, Mateo Gil
Zdjęcia: Xavi Gimenez

Muzyka: Dario Marianelli
Rok produkcji: 2009
Dystrybutor: Forum Film Poland/TIM Film Studio
Ocena: 6/6


Jak często zdarza się Wam to niesamowite uczucie? Trafiacie na zapowiedź ciekawego filmu, czekacie na możliwość jego obejrzenia, a kiedy to następuje, czujecie się spełnieni? Jakiś czas temu zapodałam trailer „Agory” Amenabara i miałam pewne obawy. Jeśli znów się przejadę? „Agora” to film magiczny, okrutny i smutny, ale w tym wszystkim dla mnie piękny. Jeżeli znawcy twórczości Amenabara uznają film za najgorszy w jego dorobku – uznam go za reżysera wybitnego. „Agora” stała się dla mnie obrazem wyjątkowym, pobudzającym do wielu przemyśleń. Gdyby nie nocna awaria bloxa, ten wpis zawisłby na stronie przed wschodem słońca.
 
Centralną postacią „Agory” jest Hypatia (Rachel Weisz), matematyczka i filozofka neoplatońska. Byłą córką Teona z Aleksandrii (Michael Lonsdale) – matematyka, astronoma i filozofa. W tych czasach niewolnictwo było powszechne i słynnej uczonej towarzyszył młody chłopak Davus (Max Minghella). Podkochiwał się w swojej pani i musiał znosić garść upokorzeń z których Hypatia nie zdawała sobie sprawy. Na jednym z wykładów można mieć jasność w odniesieniu do hierarchii w starożytnym świecie. To jedno pytanie: „Jak myślicie? Jaka tajemna siła może drzemać pod ziemią i sprawiać, że każdy człowiek, zwierzę, przedmiot i niewolnik się na niej utrzymują?”* nie pozostawia złudzeń. Nie oznaczało to, że filozofka znęcała się nad niewolnikami. Hypatia była osobą nie tylko o wielkim umyśle, ale też sercu i wrażliwości. Przynajmniej taką ją widzimy przez pryzmat chilijskiego reżysera. Uczona miała grono uczniów, którzy okazywali jej szacunek i oddanie przez długie lata. „Agora” skupia się wokół relacji Hypatii z Orestesem (Oscar Isaac), późniejszym prefektem i Synezjuszem z Cyreny (Rupert Evans), późniejszym biskupem Ptolemaidy.

Mamy jednak IV wiek naszej ery. Czasy, kiedy chrześcijanie służyli za krwawą rozrywkę w starożytnych amfiteatrach dawno minęły. Przemiana religii mniejszości w religię państwową, a co za tym idzie, zatarcie rozdziału między władzą państwową a religijną miało fatalne skutki. Kościół, który wcześniej był ofiarą, pozwolił uczynić siebie sprawcą i katem. Agresywna i barbarzyńska ekspansja chrześcijaństwa doprowadziła do upadku kultury antycznej. Nie przypominam sobie obrazu w którym chrześcijanie uosabiali bezmyślny i okrutny fanatyzm. Dotychczas za tych złych i podłych robili żydzi lub muzułmanie. W przypadku „Agory” pójściem na łatwiznę byłoby uznanie filmu za antykatolicki czy antychrześcijański. W większości religii mechanizm jest podobny i Amenabar przypomina tylko, że chrześcijanie nie wyłamali się z tego schematu. Na początku zawsze są idee, które są modyfikowane w zależności od sytuacji. Ammoniusz (Ashraf Barhom) głosi Słowo Boże, ale też robi wszystko by wątpiący znów był zapalczywy w szerzeniu wiary. Jaskrawym przykładem jest dialog między Ammoniuszem a Davosem w trakcie zbierania i grzebania ciał żydowskich:

  • D: Ammoniuszu. Czy Bóg z Tobą rozmawia?
  • A: Cały czas. Ammoniuszu, zrób to… Ammoniuszu, zrób tamto… Dzisiaj mówił tak szybko, że musiałem go poprosić, by zwolnił. 
  • D: Powiedz mi coś. Myślałeś kiedyś, że jesteśmy w błędzie? 
  • A: Dlaczego? D: Mnie wybaczono, a teraz ja nie potrafię wybaczać. 
  • A: Wybaczać komu? Żydom? 
  • D: Jezus przebaczył im na krzyżu. 
  • A: Jezus był bogiem. Tylko on mógł okazać taką łaskę.*

Póki biskupem Aleksandrii był Teofil, różne religie jeszcze jakość współegzystowały. Za wyjątkiem starych wierzeń uznanych za pogańskie. Kiedy po jego śmierci, tron biskupi objął jego ambitny bratanek Cyryl, kultura antyczna w Aleksandrii zmierzała prosto ku unicestwieniu. To on zmusił Żydów do opuszczenia miasta, wcześniej dając pokaz siły pozbawiającej życia mężczyzn, kobiety i dzieci. Amenabar skontrastował rządnego władzy Cyryla z pokojowym z biskupem Ptolemaidy – wystarczy porównać ich szaty. Chrześcijańskie bojówki zwane parabolanami pomagały chrześcijanom, gnębiły niewiernych. Trudno oprzeć się skojarzeniom ze współczesnym terroryzmem. Nie ważne za jakimi dogmatami będzie się krył, fanatyzm będzie taki sam i wciąż nie do okiełznania. Walka o władzę dochodzi do takiego punktu, w którym pewne osobistości stają się niepożądane. Cyryl z Aleksandrii zaczął nastawiać ludzi przeciwko Hypatii – pogance i kobiecie niepodporządkowanej żadnemu mężczyźnie. Dlaczego była dla chrześcijaństwa niewygodna? Nieprzypadkowo Cyryl wygłosił fragment „Pierwszego listu św. Pawła do Tymoteusza”:

 „Podobnie kobiety powinny mieć ubiór przyzwoity, występować skromnie i powściągliwie, a nie stroić się w kunsztowne sploty włosów ani w złoto czy w perły, czy kosztowne szaty. Lecz jak przystoi kobietom, które są prawdziwie pobożne, zdobić się dobrymi uczynkami. Kobieta niech się uczy w cichości i w pełnej uległości. Nie pozwalam zaś kobiecie nauczać anie wynosić się nad męża, natomiast powinna zachowywać się spokojnie. Bo najpierw został stworzony Adam, potem Ewa. I nie Adam został zwiedziony, lecz kobieta, gdy została zwiedziona, popadła w grzech”. Lecz dostąpi zbawienia przez macierzyństwo, jeśli trwać będzie w wierze i miłości, i świątobliwości i w skromności.**


W filmie zostały pominięte ostatnie dwa zdania, których nie mogłam przemilczeć. Hypatia sportretowana przez Weisz jest kobietą pełną pasji dla nauki. Przy tym jest łagodna i rozważna, ale wierna swoim poglądom. Niesamowicie podobały mi się sceny wykładów, poczułam chęć głębszego poznania myśli starożytnych. Czułam się jakbym odkrywała dla siebie nowy świat, którego nie poznałam w szkole. Czy model wszechświata Ptolemeusza, zrobiony przez Davusa byłby tak oczywisty na kartce okraszony kilkoma zdaniami? Ile osób wie, że heliocentryczna wizja wszechświata wyszła z ust Arystarcha? A stożek Apolla, który pierwszy raz na oczy widziałam? Wiedza starożytna stała się pasjonująca tak jak wyjątkową była Hypatia. Kobieta ciesząca się szacunkiem i znająca własną wartość, nie pasowała do hierarchii św. Pawła. Chrześcijaństwo przyniosło nie tylko antysemityzm i zahamowanie rozwoju nauki, ale też wciśnięcie kobiety w ciasny gorset posłuszeństwa i uległości wobec mężczyzn.

Od wielu lat uwielbiam Rachel Weisz. Jako aktorka i kobieta zawsze potrafiła zrobić na mnie kolosalne wrażenie. Krótkim epizodem w „My blueberry nights” Wonga Kar-Waia potrafiła przysłonić mi resztę obsady. Jako Hypatia uosabiała szlachetność i łagodność. Piękna i zwyczajna zarazem o wielkiej charyźmie. Na uwagę z pewnością zasługuje Max Minghella. Skojarzenie ze znanym reżyserem takich filmów jak „Utalentowany pan Ripley” czy „Wzgórze nadziei” nie jest przypadkowe – był jego ojcem. Rola Davusa nie należała do prostych, wymagała ukazania wielu emocji, zwłaszcza tych skrywanych pod twarzą twardziela. Najpierw jako niewolnik służy Hypatii, potem zostaje wcielony do parabolan. Jednak nie potrafi spojrzeć w oczy swej pani, kiedy dokonuje aktów okrucieństwa. Mighella dostał rolę, która pozwoliła mu pokazać, że nie jest tylko synem Anthony’ego. Mam tylko nadzieję, że nie zobaczę więcej jak biega – zdecydowanie powinni mu tego zabronić. Poza tym miałam zaszczyt zobaczyć niemały talent aktorski, a ostatnia scena z jego udziałem była tylko kropką nad i. 

W myślach ciągle wracam do sceny, która najbardziej mnie zmroziła. Kiedy rozjuszeni chrześcijanie ruszyli na Serapejon, z ich gardeł rozbrzmiewało triumfalne „Alleluja, alleluja!”. Dotychczas to słowo kojarzyło mi się z radością i szczęściem. Teraz nabrało zupełnie nowego znaczenia.

Rachel Weisz i Max Minghella
——
*) napisy NewAge SubTeam 
**)”Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu”; Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1983

Data publikacji: 14 marca 2010

Korekta: kropki, spacje, przecinki. 😉

Uwagi: Czy Was też ściska w gardle na wspomnienie zniszczenia Serapejonu?

Little women/Małe kobietki (1994), reż. Gillian Armstrong

Tytuł polski: Małe kobietki
Tytuł oryginalny: Little women
Na podstawie: „Małe kobietki”, Louisa May Alcott
Reżyseria: Gillian Armstrong
Scenariusz: Robin Swicord
Zdjęcia: Geoffrey Simpson

Muzyka: Thomas Newman
Rok produkcji: 1994
Dystrybutor: Imperial Cinepix
Ocena: 6/6

Dzisiejszego przedpołudnia natrafiłam na jeden z moich ukochanych filmów. Nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo brakowało mi sióstr March w tym wydaniu. Jak niezmienne okazało się działanie na moją wrażliwość, która znów wylewała łzy. Wiele filmów traci z kolejnym obejrzeniem, przegrywa walkę z czasem przywdziewając szatki starzejącej się ramotki. W obecnych czasach 16 lat to naprawdę dużo. Ile razy miało się ochotę rwać włosy z głowy słysząc o jakimś starociu z lat 90? Dzisiaj przypomniała o sobie miłość do „Małych kobietek” Gillian Armstrong, dzisiaj też pozostawię jej ślad.

 
Margaret „Marmee” March (Susan Sarandon) jest żoną i matką czterech córek: Margaret „Meg” (Trini Alvarado), Josephine „Jo” (Winona Ryder), Elizabeth „Beth” (Claire Danes) i Amy (Kirsten Dunst, później Samantha Mathis). Mieszkają w  Orchard House biednie, ale szczęśliwie. Cztery siostry, cztery odmienne charaktery, które łączy silna siostrzana więź. Meg jest najbardziej odpowiedzialna i konserwatywna, swoją przyszłość widzi w roli żony i matki. Jo to wariatka o artystycznych zapędach, kocha teatr i marzy o spełnieniu się jako pisarki. Beth jest krucha, delikatna o niezwykłej empatii, pragnie pomagać ludziom i udziela się społecznie. Najmłodsza Amy jest nieźle zapatrzoną w siebie romantyczką, snującą plany na przyszłość pełne luksusu i bogactwa. Mimo odmienności charakteru potrafią znaleźć wspólny język i być dla siebie wsparciem. Ich małą tajemnicą jest mały teatr na poddaszu, gdzie odgrywają ulubione sztuki. Tak jak silnie się kochają, tak też potrafią się zranić. W złości, Amy potrafi posunąć się do spalenia rękopisu Jo by ją ukarać. Tak to bywa w rodzinie. W centrum opowieści stoi Jo, niepokorna artystyczna dusza. Brakuje jej ogłady i łagodności, ale jest pewna swoich poglądów. Tylko dlatego znosi towarzystwo ciotki March (Mary Wickes), czytając jej na głos Biblię, ponieważ obiecała jej wyjazd do Europy. Ciotka March to klasyczna zrzędliwa i bogata stara panna. Jednak siostry nie mogą żyć w izolacji i cieszyć się tylko własnym towarzystwem. W sąsiedztwie zjawia się młody i bogaty Theodore „Laurie” Laurence (Christian Bale). Jednak dopiero na przyjęciu, a raczej w jego pokątnym miejscu, on i Jo znajdują wspólny język i z miejsca się zaprzyjaźniają. Wraz z młodym Lauriem zjawia się jego nauczyciel John Brooke (Eric Stoltz), któremu wpada w oko najstarsza z sióstr March.
Kocham ten film całym sercem. Wciąż wywołuje silne emocje. Chociaż historia jest mi doskonale znana, czuję się jakbym oglądała ją pierwszy raz. Znów płakałam kiedy Beth dostała na gwiazdkę pianino, kiedy odeszła. Byłam mocno wzruszona, kiedy Jo pisała „Małe kobietki”. Było mi też jej żal, kiedy dowiedziała się, że to Amy pojedzie do „jej Europy”. Poczułam niesamowite ciepło, kiedy Laurie przedstawił swoją żonę, a Jo poczuła, że znów jest tak jak powinno. Przez te 18 lat „Małe kobietki” nie zestarzały się nawet o jeden dzień. Scenarzystka Robin Swicord dokonała zgrabnej syntezy wszystkich książek o siostrach March autorstwa Louisy May Alcott. Mam przemożną chęć powrócić do powieści, które czytałam dawno temu.

Kiedy pierwszy raz oglądałam „Małe kobietki” z obsady wrażenie na mnie robili Winona Ryder, Susan Sarandon, Samantha Mathis, Kirsten Dunst, Eric Stoltz i Gabriel Byrne. Zupełną nowością była Trini Alvarado, która później odrzuciła rolę Arweny u Petera Jacksona. Jednak odkryciem stał się  Christian Bale. Tutaj powinnam złożyć podziękowanie odtwórczyni Jo, która wypatrzyła mało znanego aktora i zaproponowała do obsady. Od „Małych kobietek” zaczął się etap entuzjastycznego reagowania na nazwisko Bale w obsadzie. Dzisiaj zastanowiłam się nad obecną sytuacją tych aktorów. Winona ma za sobą skandal z którego wymigała się kleptomanią, że praktycznie jej nie widać w znaczących produkcjach. Cicho jest wokół Trini, Erica, Samanthy, Gabriela. Kariera Kirsten Dunst zatrzymała się na pewnym etapie przetykana donosami o romansach i odwykach (aktualizacja: ma za sobą współpracę z von Trierem). Najlepiej się mają Christian Bale i Claire Danes (której gratuluję męża). Susan Sarandon to osobowość, która nigdy nie zaniknie. 

Czas bywa nieubłagany, kiedy znajdziesz się na szczycie, możesz z niego spaść. Jednak wiele rzeczy pozostaje niezmiennych, chociażby magia filmu „Małe kobietki” jako balsamu dla zmęczonej duszy. Takiej jak moja, która na chwilę doznała ulgi i pokrzepienia. Może historia jest z tych ckliwych, ale to jeden z tych filmów do których uwielbiam wracać.
Christian Bale
Pierwsza publikacja: 17 kwietnia 2010 roku
Korekta: niewielka (co za powtórzenia…)
Uwagi: wspominałam scenę z pianinem i musiałam poszukać chusteczki, to się chyba nigdy nie zmieni (i taką mam nadzieję)

A Single Man/Samotny mężczyzna (2009), reż. Tom Ford

PhotobucketTytuł polski: Samotny mężczyzna
Tytuł oryginalny: A Single Man
Na podstawie: „Samotny mężczyzna”, Christopher Isherwood
Reżyseria: Tom Ford
Scenariusz: Tom Ford, David Scearce
Zdjęcia: Eduard Grau
Muzyka: Abel Korzeniowski
Rok produkcji: 2009
Dystrybutor: Gutek Film
Ocena: 6/6
O pracy nad „Samotnym mężczyzną” dowiedziałam się dzięki Lee Pace’owi. Zobaczyłam zdjęcia na których spaceruje z Colinem Firthem mając nadzieję, że to nie będzie mała rola. Dowiedziałam się, że Colin znów będzie grał homoseksualistę i nie zagłębiałam się w szczegóły – jak lubię Firtha, tak kolejna tego typu rola wprawiła mnie w irytację. Jednak długo potem o filmie zrobiło się głośno w związku z nominacjami i nagrodami, ale potrzebowałam jedynie właściwej chwili. Po seansie  próbowałam uwierzyć, że oglądałam debiut reżyserski „tego” Toma Forda. „Samotny mężczyzna” to bardzo dobry, wyważony i przede wszystkim piękny film.

Przed widzem czeka jeden dzień z życia profesora George’a Falconera (Colin Firth), którego życie straciło blask i sens po tragicznej śmierci Jima (Matthew Goode), wieloletniego partnera. Wszechogarniająca pustka popycha go ku drastycznej decyzji jaką jest samobójstwo. Tego dnia przygotowuje się do podjęcia ostatecznego kroku. Robi porządek w uczelnianym biurku, opróżnia skrytkę bankową, kupuje naboje do starego pistoletu. Nie zapomniał przyszykować stroju na pogrzeb z adnotacją, by krawat zawiązać na węzeł windsorski. Skrupulatny, dokładny… wydłużający ten moment. Tego dnia zdąży spotkać się ze swoją przyjaciółką Charlotte (Julianne Moore), zostać poderwany przez Carlosa (Jon Kortajarena), męską prostytutkę i porozmawiać ze swoim studentem Kennym (Nicholas Hoult). Ten jeden dzień, wybrany jako ten ostatni, okaże się być naprawdę wyjątkowy.
Uwielbiam Colina od pierwszej sceny „Dumy i uprzedzenia”, kultowego serialu BBC. Od tego czasu staram się nie omijać produkcji z jego udziałem. Kreacja w „Samotnym mężczyźnie” jest jego najlepszą jaką widziałam, dla mnie jest po prostu wybitna. Firth bezbłędnie oddał mnogość emocji o niemałym spektrum, bez szarżowania i przejaskrawiania.  Wspomniany Lee Pace pojawił się dosłownie na chwilę. Za to przekonałam się, że należy od do aktorów, których rozpoznaję po głosie (a to już o czymś świadczy). Matthew Goode pojawiał się w retrospekcjach, miałam wrażenie, że było go jednak za mało. Julianne Moore pozostawiła mnie neutralną, ale jej bohaterka była potwierdzeniem tezy: „ci co śmieją się najgłośniej, skrywają najwięcej problemów”. Przez ekran przemknęła Ginnifer Goodwin i dziewczynka z „Revolutionary Road”. Przyznam, że trudno było nie kontemplować urody Jona Kortajareny, który wyglądał mi podejrzanie znajomo. Chociaż nie interesuje mnie moda, to nie sposób jej przeoczyć. Kortajarenę widziałam na materiałach promocyjnych, chyba najmocniej rozpoznawany model Forda. Najlepsze w tym, że aktorsko wypadł naprawdę dobrze. I tu zmierzam do największej niespodzianki – Nicholasa Houlta. Pamiętacie może Marcusa z filmu „Był sobie chłopiec” Chrisa i Paula Weitzów? Od tego czasu aktor zdołał wyrosnąć na takiego młodzieńca. Dzieci szybko rosną, my się szybko starzejemy… znów czarne myśli.
Przyznaję, największym zaskoczeniem jest Tom Ford. Wyreżyserował, napisał scenariusz, wyprodukował i wyłożył kasę z własnej kieszeni. W świecie mody osiągnął chyba wszystko, wyprowadził dom mody Gucci ze skraju bankructwa, stworzył własną markę. Jako człowiek bajecznie bogaty nie przestał szukać wyzwań. Zakupił prawa do sfilmowania powieści „Samotny mężczyzna” Christophera Isherwooda. To nie przypadkowy wybór, ale powieść, która zachwyciła Forda i towarzyszyła mu przez całe życie. Wyłożył na realizację 7 milionów dolarów, zatrudnił mało doświadczonego operatora Eduarda Graua, muzykę powierzył Ablowi Korzeniowskiemu, który dopiero co zaczyna istnieć w Hollywood i sam usiadł na stołku reżyserskim. Przez 21 dni zdjęciowych jako debiutant kształtował  dobre kino. Na szczególną uwagę zasługują zdjęcia, które są nie tylko ilustracją tego co widz powinien zobaczyć. To również odbicie emocji, które są wyrażane choćby zmianą barwy, nasycenia czy odcienia. Nadają tym samym filmowi pełniejszego i estetycznego wyrazu. W połączeniu z piękną muzyką Abla Korzeniowskiego, czynią obraz tak naszpikowany emocjami,  ze nie sposób przejść obok niego obojętnie.
Na wstępie wpisu można było odczytać, że mam coś do homoseksualistów. Po prostu  dwa razy widziałam Colina grającego geja w wersji komicznej i nie chciałam powtórki z rozrywki. Jego George był totalną odmianą i okazją obserwowania na świetnego aktorstwa. Nie jestem przeciwko homoseksualistom i popieram wysiłki ku zrównaniu ich praw na gruncie prawnym. Tom Ford pięknie sportretował  relacje George’a i Jima. Nie ma dzikiej chuci, ale partnerstwo, czułość i wzajemne zrozumienie. Tom Ford zaczyna się spełniać na nowym, filmowym polu. Mam nadzieję, że „Samotny mężczyzna” nie był jednorazową przygodą.
Photobucket
Matthew Goode i Colin Firth

Pierwsza publikacja: 3 maja 2010 roku
Korekta: faktycznie się przydała…
Uwagi: Dalej nie rozumiem dlaczego Firth nie dostał Oscara za tę rolę i przegrał z nieciekawym Bridgesem. Rola w „Jak zostać królem” jest bardzo dobra, ale nie równa się z tą u Forda.

Gran Torino (2008), reż. Clint Eastwood

Tytuł: Gran Torino
Reżyseria: Clint Eastwood
Scenariusz: Nick Schenk
Zdjęcia: Tom Stern
Muzyka: Kyle Eastwood, Michael Stevens
Rok  produkcji: 2008
Dystrybutor: Galapagos
Ocena:  6/6
W życiu przeciętnego kinomana są chyba takie filmy, które po pierwszym obejrzeniu tak zachwycają, że pragnie się uniknąć rozczarowania przy drugim seansie. W moim przypadku był nim mniej znany film Eastwooda z 2008 roku, „Gran Torino”. Teoretycznie jako Polka powinnam poczuć się urażona, ale film mnie oczarował i wywołał dużo emocji. Wtedy wystawiłam mu najwyższą ocenę. Przez te lata i miesiące nie chciałam znów oglądać, ale spot przypadków włożył mi film w ręce. Było tak samo, a może nawet jeszcze intensywniej.

Walt Kowalski (Clint Eastwood) właśnie pochował ukochaną żonę Dorothy. Przez lata nie potrafił nawiązać relacji z synami, ze zgrozą patrzy na swoje wnuki. Cechuje go surowość i rasizm rozumiany jako patriotyzm. Przez lata pracował w fabryce Forda, to stamtąd pochodzi duma jego garażu – tytułowe  Gran Torino. Coś się wydarzyło podczas wojny w Korei, coś co nie daje mu spokoju. Dlatego Walt znosi wizyty młodego księdza, który obiecał nieboszczce coś trudnego. Była pani Kowalski chciała, by mąż się wyspowiadał – człowiek uciekający od Kościoła. Co jednak może być gorsze niż rozczarowanie rodziną i irytujący księżulek? Nowe sąsiedztwo zdominowane przez pogardzanych przez niego Azjatów. Jednak to dzięki nim odnajdzie spokój, przegna gorycz i odciąży sumienie.
Można powiedzieć, że nawiązanie relacji z pogardzaną nacją przez nieskrywającego pogardy starego faceta to nic nadzwyczajnego. Przynajmniej w kinie. Arsenał obelg i wyzwisk jest proporcjonalny do imponującej kolekcji narzędzi głównego bohatera. Od razu wiemy, że mamy do czynienia z twardym mężczyzną, który wali prosto z mostu i ma gdzieś uczucia innych. Czy to oznacza, że jest do szpiku zły i wredny? Jedno zdarzenie, przepędzenie miejscowych gangsterów ze swojego ogródka, sprawi, że niemożliwym będzie trwanie w izolacji od skośnookich sąsiadów. Inna kultura, gdzie więzy rodzinne oraz poczucie honoru stoją wysoko na podium, zaczną powoli rozkruszać mur wokół Walta. Jednak taranem będzie rodzeństwo Sue (Ahney Her) i Thao (Bee Vang). Dziewczyna totalnie mu zaimponuje, a chłopak będzie  u niego odpracowywał splamiony honor rodziny. Thao próbował ukraść jego Gran Torino z 1972 roku.
Clint Eastwood wciąż wzbudza respekt
Eastwood zaangażował armię naturszczyków, którzy mieli odegrać azjatyckich Hmongów. W przypadku Ahney Her możemy się tego co najwyżej domyślać, bo dziewczyna wypadła świetnie.  Za to gra Bee Vanga miejscami mocno kulała. Brak doświadczenia jest tak widoczny, że w gruncie rzeczy przestaje  przeszkadzać. Nie mogło zabraknąć Scotta Eastwooda, syna reżysera i aktora. Pojawił się w jednej scenie, ale niewiele odstawał od Vanga – jednak podobieństwo do ojca jest niesamowite. Nie ma co oszukiwać, że „Gran Torino” stoi przede wszystkim Clintem Eastwoodem. Aktor przyzwyczaił do odtwarzania postaci  twardych, niepozbawionych zupełnie pierwiastków wrażliwości. Tutaj nie sposób zauważyć pewnego zdystansowania,  sarkazmu oraz nuty komizmu.
Z pewnością można się przyczepić do pewnych uproszczeń. Kontrast  między rodziną Walta, a sąsiadami jest bardzo ostry. Przez synów jest traktowany jak zniedołężniały, stary człowiek, który mógłby pójść do seniorlandu i sypnąć majątkiem, skoro mu niepotrzebny. Z kolei Sue i Thao widzą w nim autorytet i  zarazem przyjaciela. Ważny jest on, nie to co go otacza. Różnice rysowane grubą kreską, ale nie ma co się oszukiwać – tak bywa, jeśli nie gorzej. Ile winy Walta w tym, jak wyglądają jego relacje rodzinne, można się domyślać. Synowie podkreślają, że jest z nich wiecznie niezadowolony. Możliwe, że jeden z nich jest dealerem Toyoty na złość ojcu. Jednak to serdeczność oraz upór Hmongów zdejmuje z Walta maskę ortodoksyjnego patrioty, ukazując człowieka o dobrym sercu, ale nieszczęśliwego i żałującego.
Dla mnie „Gran Torino” pozostaje filmem z drobnymi wadami, które nie mają dla mnie znaczenia. Odbieram go głównie na poziomie emocji i empatii. Za drugim razem film nie tylko nie stracił blasku, ale tylko go  utrwalił. Świadczy o  tym fakt, że obejrzałam całe napisy końcowe. Może jest coś w muzyce, ale rzadko które filmy wprawiają mnie w ten wyjątkowy stan. Z pewnością do niego wrócę, już bez obaw. Clint jest stworzony do kręcenia filmów o zwykłych ludziach, a nie do wielkich biografii znanych postaci.

Film został wydany w ramach serii „Premium Collection”. Na jednej płycie umieszczono liczne wersje językowe oraz 2 hiperkrótkie dodatki. Nieco przyczepię się do bardzo gładzonego tłumaczenia. W filmie pada wiele wulgaryzmów oraz epitetów. W pewnym sensie rozumiem, że polityka dystrybucyjna narzuca takie, a nie liczne standardy. Trzeci seans będzie już z angielskimi napisami, bo takie „halle – f***in – lujah” jest za bardzo słyszalne by tłumaczyć je jako „alleluja”.

Powtórny seans odbył się dzięki firmie Galapagos

(500) Days of Summer/500 dni miłości (2009), reż. Marc Webb

Tytuł polski: 500 dni miłości
Tytuł oryginalny: (500) Days of Summer
Reżyseria: Marc Webb
Scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber
Zdjęcia: Eric Steelberg
Muzyka: Mychael Danna, Rob Simonsen
Rok produkcji: 2009
Dystrybutor: Imperial Cinepix
Ocena: 6/6
Od ponad dziesięciu lat trwa moja „znajomość” z miesięcznikiem „Film”. Wprawdzie zdarzały się kryzysy, ciche miesiące, kiedy nawet nie spojrzałam na nowy egzemplarz, skamlący bym go wreszcie kupiła. Kilka lat kupuję regularnie bez względu na poziom i atrakcyjność, lata świetności dawno przeminęły- pozostał sentyment. Jedna recenzja przykuła oko, rzadko się zdarza by amerykańska komedia romantyczna dostała tyle gwiazdek. No dobra, dla mnie to dalej gwiazdki chociaż od jakiegoś czasu przybrały formę kulek. O czym to pisałam? O recenzji Jakuba Sochy dotyczącej „500 dni miłości”. Widocznie wtykanie słowa „miłość”, nie jest głównie domeną dystrybutorów filmów z kraju Gandhiego. Socha określa film jako nietypową komedię romantyczną i ma rację.

Na początku filmu pojawia się informacja, że podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe. Wydaje się, że w tej materii nie ma nic nadzwyczajnego, ale w tym przypadku cieszyłam się, że nie zdążyłam wziąć łyka. Odejście od konwencji na samym starcie, postawienie widza na baczność dzięki dwóm niestandardowym linijkom tekstu i człowiek czeka na więcej. Historia jest widziana oczami Toma Hansena (Joseph Gordon-Levitt), głównego bohatera i zarazem narratora. Jeszcze nie mężczyzna, ale już nie dziecko, do tego pracuje w firmie produkującej kartki okolicznościowe. Zamiast wyżywać się artystycznie jako architekt, wymyśla życzenia na różne okazje. Wychowany ma muzyce pop, marzy o prawdziwej miłości, tej jedynej itp. W tej opowieści musi być ona, czyli Summer Finn (Zooey Deschanel). Dziewczyna ma zupełnie odmienne spojrzenie na kwestię miłości i związków. Cechy klasycznie męskie otrzymała kobieta, na swój sposób tajemnicza i nieco trzepnięta. Teraz to on cierpi i kocha, a ona po prostu go rzuca. Spokojnie, daleka jestem od wykrzykiwania „Girl power” i tym podobnych hasełek.
Czeka nas obserwowanie rodzącego się uczucia przez wielkie namiętności na kryzysie , zerwaniu i życiu po związku kończąc. Tutaj wkracza błyskotliwy umysł  scenarzysty, który podarł historię na drobne elementy, a następnie posklejał po swojemu. Skaczemy po chronologii, ale nie przypadkowo. Sceny połączone zostały z rozmysłem i humorem, a dzięki cyferkom widz wie, na jakim etapie życia bohatera obecnie się znajduje. Wspomniany zabieg, dodaje właściwie banalnej historii nowego smaku i świeżości. Pomaga spojrzeć na sprawy z innej strony. Muszę przyznać, że to udany debiut reżyserski Marca Webba. Całość została okraszona niezłym aktorstwem, świetną muzyką i zdjęciami.
Nie znam dobrze dorobku aktorskiego Zooey Deschanel, mam większą sympatię do jej siostry Emily. Jak na razie utrwala się wrażenie, że w swoich filmach jest podobna. Może jakbym natrafiła na film, gdzie gra wredną sucz czy totalną idiotkę? Nie zmienia to faktu, że została dobrze obsadzona w roli Summer. W jej urodzie jest coś neurotycznego i zarazem zwyczajnego. Josepha widziałam już w „G.I. Joe: Czas kobry”, nie nagrał się zbyt wiele, ale wydał mi się bardzo znajomy. Nie chodziło o to, że stanowi skrzyżowanie Heatha Ledgera z Mortenem Harketem z grupy A-ha. To moje pierwsze skojarzenie jak mu się bardziej przyjrzałam. Widać, że można uniknąć losu Lindsay Lohan czy Rivera Phoenixa. Wciąż jestem na etapie przeglądania jego filmografii, bo aktorem wydaje się być interesującym.
Szukam jakiś minusów filmu i zaczynają się schody. Wiem, że to nie jest idealny i genialny film, ale nie umiem podjać się krytyki jakiegoś elementu. Nawet postacie drugoplanowe są niezłe, włączając w to kumpla z biurka na przeciwko. Sekwencja taneczna jest urocza – przecież ze szczęścia chce nam się tańczyć, choćby w duchu. Świat staje się piękniejszy, bardziej przyjazny. Humor, który do mnie w zasadzie trafia. Młodsza siostra Toma, która mentalnie jest chyba starsza od swojego brata. To wszystko tak dobrze zagrało, a po ciężkim tygodniu moja dusza znów nabrała lekkości. Jakub Socha wspomina o krótkich parodiach filmów Ingmara Bergmana. Mowa dokładnie o „Personie” i „Siódmej pieczęci”. Wiem, że powinnam znać te filmy, ale jakoś nie czułam w sobie tej potrzeby. Chociaż mamy piękną jesień, a ona sprzyja oglądaniu takich filmów.
Zooey Deschanel i Joseph Gordon – Levitt
w ich drugim wspólnym filmie
Pierwsza publikacja: 14 listopada 2009 r.
Korekta: mikroskopijna
Uwagi: Od tego filmu rozpoczęła się moja faza i starałam się zgłębić filmografię Gordon-Levitta. Kurcze, o kilku wypadałoby wspomnieć w notach pochwalnych, a przed takimi gniotami jak: „Zawód zabójca” czy „Killshot” lojalnie ostrzec.

Mały i miły bonus:

Sukkar banat/Karmel (2007), reż. Nadine Labaki

Tytuł polski: Karmel
Tytuł oryginalny: Sukkar banat
Reżyseria: Nadine Labaki
Scenariusz: Nadine Labaki, Rodney El Haddad, Jihad Hojeily
Zdjęcia: Yves Sehnaoui
Muzyka: Khaled Mouzannar
Rok produkcji: 2007
Dystrybutor: Gutek Film
Ocena: 6/6
Jakiś czas temu dane mi było usłyszeć i poczytać co nieco o „Karmelu” wydanym przez Gutek Film. Dopiero wygranie estetycznego wydania dvd (film plus muzyka) skłoniło mnie do obejrzenia debiutu Nadine Labaki jako reżyserki i scenarzystki. I w ten oto sposób znalazłam się w małym saloniku piękności w Bejrucie. Po seansie miałam ochotę znaleźć się w tym miejscu, poznać te kobiety i spróbować depilacji karmelem. Ciepłe i spokojne kino, po którym nie chce się mówić tylko tkwić w nienazwanych uczuciach i wrażeniach. Po którym ma się słodki i spokojny sen.

Gdzieś tam w Bejrucie funkcjonuje sobie mały salon piękności w którym pracuje Layali (Nadine Labaki). Poza nią jest Nisrine (Yasmine Al Masri) oraz Rima (Joanna Moukarzel). Do salonu często zagląda Jamale (Giséle Aouad), a tuż obok Rose (Sihame Haddad) ma mały zakład krawiecki i przy okazji opóźnioną psychicznie starszą siostrę Lili (Aziza Seeman). Każda z nich ma swoje problemy oraz sekrety. Layali uwikłała się w romans z żonatym mężczyzną, który wzywa ją charakterystycznym klaksonem. Dziewczyna zdaje sobie sprawę, że się oszukuje nadzieją, że ten zostawi dla niej rodzinę. Do tego dochodzą wyrzuty sumienia w stosunku do najbliższych, którzy oczekują jej zamążpójścia. Zupełnie ignoruje awanse miejscowego stróża prawa w osobie Youssefa (Adel Karam). Jednak po znalezieniu w portfelu kochanka zdjęcia jego żony i córki, chce poznać tę kobietę. Pragnienie spojrzenia jej w oczy staje się obsesją Layali.

Nisrine z kolei jest szczęśliwie zaręczona z Bassamem (Ismail Antar). Problem w tym, że on pochodzi z bardzo konserwatywnej rodziny, a Nisrine poznała smak zakazanego owocu. Kiedy podzieli się sekretem z przyjaciółkami, zaciągną ją do kliniki. Jamale pragnie zostać aktorką, ale trudno jej się pogodzić z upływającym czasem. Z zazdrością spogląda podczas castingów na młodsze rywalki i za wszelką cenę chce udowodnić innym, że czas się jej nie ima. W domu ma dwójkę nastoletnich dzieci i odbiera telefony od byłego męża, który po raz kolejny odwołuje wypad z dziećmi by spędzić czas z nową dziewczyną. Rima z kolei wydaje się nie mieć problemów. Preferuje bardziej sportowy styl noszenia się, samodzielnie wraca do domu. Zupełnie ignoruje próby podrywu ze strony przystojnego dostawcy na motorze. Za to promienieje na twarzy, kiedy w salonie pojawia się piękna Siham (Fatmeh Safa). Rose poświęciła się opiece nad starszą siostrą. Lili jest bardzo chwiejna emocjonalnie i wymaga stałej opieki. Rose właśnie znalazła swą pierwszą miłość, kiedy Charles (Dimitri Staneofski) przyszedł do jej zakładu by przerobić garnitur. Nie spodziewała się, że coś otrzyma od losu.
Pięć różnych osobowości i ich historie stykają się w niepozornym saloniku. Labaki nie stworzyła dzieła nowatorskiego, przełomowego czy oryginalnego. Pokazała zwyczajnych ludzi oraz ich problemy, ale uczyniła to w taki sposób, że nie można oderwać się od ekranu. Ciekawy i nieco leniwy scenariusz jest pełen ciekawych i charakterystycznych postaci. W dodatku całość jest skąpana w ciepłych barwach karmelu, który w czołówce wprawia w niesamowity nastrój. Przyznaję się, że miałam ochotę spróbować tej słodkiej masy. Film nienachalnie czaruje ciepłymi i klimatycznymi zdjęciami, które w połączeniu z delikatną muzyką Khaleda Mouzannara, staje się skutecznym antydepresantem.
Ci, którzy oczekują żywiołowego finału, przysłowiowego trzęsienia ziemi, raczej się zawiodą. Labaki nie podsuwa oczywistrych i łatwych do odczytania wniosków. Decyzje i zachowania bohaterek widz musi sam przemyśleć. Ciągle myślę o decyzji Rose, zachowaniu Jamal czy obsesji Layali. Ich opowieść wciąż się toczy, ale poza naszymi oczami. W życiu może zdarzyć się wiele rzeczy, okazji które mogą się nie powtórzyć.

„Karmel” był libańskim kandydatem do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Zdobył uznanie na festiwalu w San Sebastian. Był pokazywany m.in. na festiwalu w Cannes. Trudno jest uwierzyć, że Labaki to jedyna profesjonalna aktorka w „Karmelu”. Młoda reżyserka szukała obsady na ulicach, sklepach i salonach. Zastanawiam się, czy to Nadine potrafi tak świetnie kierować naturszczykami czy trafiła na na naprawdę utalentowane osoby. W każdym razie to co było widoczne w „Gran Torino” Clinta Eastwooda, w „Karmelu” staje się niezauważalne. Za całokształt, barwy, postacie i muzykę film nie może otrzymać innej noty.
Aouad, Moukarzel, Al Masri, Labaki

Pierwsza publikacja: 15 sierpnia 2009
Korekta:
niewielka
Uwagi: dalej chcę takie okno.